Małgorzata Kowalewska
  alhenag63@gmail.com
banner
  • 27.01-12.02.2017

29.01.2017 (niedziela)

Po krótkim śnie wstaliśmy i udaliśmy się na śniadanie, które podawano na tarasie przy basenie. I tu spotkała nas nagroda za spolegliwe przyjęcie usterek w apartamencie - jedzenie było rewelacyjne, nie tylko tego dnia zresztą, ale do samego końca. Oferowano zawsze omlety i jajka sadzone (na bieżąco jeden Pan z obsługi smażył), tosty i chlebki ryżowe, czasami też roti - małe, okrągłe placuszki, grzane kiełbaski, pomidory i ogórki, jogurt, dżem, płynny miód, masło, bardzo żółte naleśniki (ciasto barwione szafranem, jak się później dowiedzieliśmy) z nadzieniem miodowo - kokosowym, krojone świeże owoce - kokos i papaję, banany (takie malutkie). Na pierwsze śniadanie dostaliśmy banany smażone, polane miodem. Po kilku dniach pojawiły się bułeczki z pastą rybną i warzywami. Czasami podawano też ryż lub makaron (cieniutki, chyba sojowy) i tradycyjne potrawy lankijskie - z soczewicy, ziemniaków czy też ryby lub kalmary w sosie. Do picia była kawa (z mlekiem, jeśli ktoś sobie życzył), herbata i soki, choć nie świeżo wyciskane, ale smaczne.

Jedzenie serwowano w formie "stołu szwedzkiego", można było jeść do woli, ile dusza zapragnie, a żołądek udźwignie. Po kilku dniach pojawiła się informacja, że jedzenia nie wolno wynosić - co zapewne niektórzy czynili...

Po posiłku posiedzieliśmy dość długo przy stole i już tego dnia zorientowaliśmy się, że śniadanie podawane jest przynajmniej do godziny 10-tej, więc nie trzeba zrywać się z rana. Dla mnie wielkim udogodnieniem było to, że bez problemu mogłam do kawy zapalić papierosa. Naczytałam się, że na Sri Lance palenie tytoniu nie jest mile widziane, a praktyka wykazała, że można było palić zasadniczo wszędzie. Z tej też przyczyny paliłam niestety więcej, niż na co dzień w Polsce...

"Zwiedziliśmy" nasz hotel (fotografie są z różnych dni) i stwierdziliśmy, że jest dość duży, ale nie wykorzystuje w pełni swego potencjału. Najwyraźniej wcześniej przy hotelu istniała restauracja lub przynajmniej bar, obecnie pomieszczenia stały puste, praktycznie nie używane, a szkoda... Zastanawialiśmy się wiele razy, co jest tego przyczyną, ale nie odważyliśmy się zapytać o to nikogo.

Wypróbowaliśmy też działanie wi-fi. Połączenie było świetne, choć czas pokazał, że to był tylko dobry początek. Po dwóch czy trzech dniach coś się skiepściło i już do końca bywało różnie. Zorientowaliśmy się, że najlepiej łącze działało w nocy i dość wczesnym rankiem, kiedy większość gości jeszcze spała. Często więc, o ile obudziłam się wcześniej, siadałam przed śniadaniem na tarasie, by poczytać wiadomości z Polski. Mateusz był jeszcze lepszy - korzystał z internetu w nocy, kiedy nie mógł spać.

Tego ranka poznaliśmy większość pracowników hotelu, włącznie z samym Szefem. Może nie od razu, ale z czasem nadaliśmy Im różne przydomki. Był więc Pan Pomarańczowy (prawie cały czas chodził w pomarańczowym polo), Pan Pitbull (ten z kolei miał t-shirt z takim napisem), Pan Ręcznikowy (ubrany zawsze w tradycyjne mundu), Pan Czarny (zarówno pod względem urody, jak i ubrania), Pan Śpiący (miły chłopak, ale jakiś taki "śnięty"). Były też oczywiście Panie, ale spośród Nich tylko jedna miała bliższy kontakt z gośćmi hotelowymi - Pani Anusha, która często przebywała w recepcji. Pozostałe Panie zajmowały się pracami typowo porządkowymi, sprzątały pokoje. W naszym odczuciu najbardziej "obrotny" był Pan Pomarańczowy - do tego wniosku doszliśmy po kilku dniach.

Zeszliśmy na chwilkę na plażę, by po raz pierwszy pomoczyć nogi w oceanie i okazało się, że przed hotelem plaża jest bardzo wąska (nie tylko tam zresztą, a nawet bywało wężej), ponadto w tym miejscu nie bardzo da się kąpać, ponieważ grunt pod wodą jest kamienisty i porośnięty roślinnością.

Po odpoczynku wyszliśmy do miasta.

Zrobiło się bardzo gorąco. Pospacerowaliśmy główną ulicą, by przyjrzeć się trochę miejscowości. Okazało się, że zapomniałam okularów słonecznych i nawet chciałam jakieś kupić, ale ich cena mnie odstraszyła. Doszłam do wniosku, że nie zapłacę kilkudziesięciu złotych za okulary, bez których bądź co bądź da się przeżyć, tak więc do samego końca mrużyłam oczy... W ogóle szybko zorientowaliśmy się, że w Hikkaduwa ceny wielu artykułów, również spożywczych, całkowicie odbiegają wysokością od cen w Indiach, są raczej zbliżone do polskich.

Kupiliśmy wodę, butelkę lokalnego alkoholu - arraku, Patrycja widokówki i wróciliśmy do hotelu. Przebraliśmy się i poszliśmy na plażę. Zaledwie kilkadziesiąt metrów w lewo, przy hotelu Blue Note była ogólnodostępna plaża z leżakami, stolikami oraz dostępnym bezpłatnym wi-fi.

Usiedliśmy przy stoliku pod parasolem. Ponieważ wcześniej założyliśmy, że nie bierzemy na plażę pieniędzy ani dokumentów, Mateusz cofnął się do pokoju po gotówkę, a my zamówiliśmy piwo i pepsi. Po sprawdzeniu cen okazało się, że pieniędzy jest za mało, więc Mateusz poszedł znowu do pokoju. Trzeci raz - po moje papierosy i w ogóle po torbę - poszłam już sama, bo nie miałam sumienia tak Go przeganiać, ale już po kąpieli.

Pierwsza kąpiel w oceanie wydała mi się wręcz niesamowita, zresztą ten zachwyt nie minął mi do samego końca pobytu. Nie wierzyłam, że woda w tak wielkim akwenie może być tak ciepła. Fale były dość spore, więc nie dało się pływać, ale ubawiliśmy się skacząc przez nie. Oczywiście każde z nas napiło się przy tym tej słonej wody całkiem sporo...

Po jakimś czasie poszliśmy na spacer wzdłuż brzegu w lewą stronę. Fale wzmogły się, w miejscach, gdzie dobijały do "falochronu" - mocno nas schlapało. Doszliśmy do szerokiej plaży Narigama i usiedliśmy w knajpce Drunken Monkey, gdzie napiliśmy się soków. Później wróciliśmy na "naszą" plażę, a po drodze znowu kilkukrotnie zalały nas dość mocno fale, miałam mokrą torbę.

W restauracji Blue Note zjedliśmy obiad. Mateusz z Patrycją zamówili paterę mięs z dodatkami, Szymon spaghetti, a ja ryż z kurczakiem. Jedzenie było smaczne, choć wówczas zorientowaliśmy się, że żywienie na Sri Lance nie będzie tak tanie, jak przypuszczaliśmy.

Nastało późne popołudnie, zrobiło się trochę chłodniej. Wróciliśmy do hotelu, wzięliśmy prysznice i wypiliśmy drinka. Stwierdziłyśmy z Patrycją, że arrak nam nie smakuje i chętnie zostawimy go dla Chłopaków, choć później, w sytuacji braku innego alkoholu i tak go piłyśmy w niewielkich ilościach.

Pomimo tego, że większość czasu spędziliśmy w cieniu parasoli - trochę słonko nas przygrzało. Cieszyłam się, że nasmarowałam się filtrem, bo zapewne byłoby o wiele gorzej, a na pewno boleśniej...

Poszliśmy na długi spacer. Przyjrzeliśmy się mijanym knajpkom, a Mateusz obiecał, że poszuka o nich informacji w internecie. Szymonowi brakowało ulicznych stoisk z przekąskami, jakie cieszyły się naszym uznaniem w Indiach. Zauważyliśmy, że w Hikkaduwa nie ma typowych kawiarni, a wybór słodyczy jest bardzo ograniczony, tzn. były czekolady, batoniki i wafelki "zachodnie", ale te w ogóle nas nie interesowały. Kupiliśmy wprawdzie pudełko słodyczy, wyglądających na lokalne, ale po skonsumowaniu stwierdziłam, że są gorsze w smaku od wyrobów czekoladopodobnych z czasów głębokiego PRL-u. Za to Mateuszowi bardzo smakowały i przez cały czas pobytu zjadł zawartość prawie dwóch pudełek. Kupiliśmy też coś w rodzaju cukierków, które wyglądały i smakowały jak kulki skarmelizowanego, grubego cukru.

Nabyliśmy także butelkę białego wina. Ceny alkoholi w ogóle były kosmiczne. Zastanawiałam się, skąd wzięło się u mnie przekonanie, że alkohol na Sri Lance kosztuje mniej więcej tyle, ile w Polsce. Z tego właśnie powodu nie braliśmy z Polski żadnych flaszeczek oprócz wspomnianej butelki whisky. Błąd!

Po powrocie do hotelu usiedliśmy przy basenie, by wypić po lampce wina i wcześnie poszliśmy spać, ponieważ odczuwaliśmy jeszcze zmęczenie po podróży.