Małgorzata Kowalewska
  alhenag63@gmail.com
banner
  • 27.01-12.02.2017

03.02.2017 (piątek)

Wstałam dość wcześnie i poszłam na taras poczytać wiadomości. Panowie przygotowywali już śniadanie, więc poprosiłam o kawę. Kiedy Młodzież dotarła, zjedliśmy posiłek, a po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy do Galle.

Autobus znowu zatrzymywaliśmy, machając rękami jak szaleni. Mateusz wykłócał się (ale bez złości) z młodym, wygadanym kontrolerem o cenę biletu - negocjacje zaczęły się od 300 LKR, skończyły na 144 LKR, czyli cenie właściwej. Coś takiego, jak kasa fiskalna, na Sri Lance - przynajmniej w autobusach - nie ma zastosowania, wydrukowany droższy bilet pan po prostu wyrzucił. Kierowca, również młody, jechał jak szalony... Razem z kontrolerem stanowili doborowy duet...

Galle, już na dworcu autobusowym, zaczepił nas mężczyzna, który koniecznie chciał nas wozić swoim tuk-tukiem, twierdząc, że fort jest czynny dopiero od południa. Zrezygnowaliśmy z jego usług i sami skierowaliśmy się w stronę fortu. Oczywiście bez problemu można było wejść na jego teren. Ciekawe, jaką wycieczkę pan dla nas planował...

Było strasznie gorąco. Zatrzymaliśmy się po drodze przy kramiku z wyciskanymi sokami. Poprosiliśmy o wyciśnięcie limonek i zalaliśmy sok własną wodą z butelki, czym wzbudziliśmy co najmniej zdziwienie, ale nie chcieliśmy ryzykować wypicia wody z niewiadomego źródła.

Przeszliśmy uliczkami, zaglądając do sklepów. Ceny okazały się sporo wyższe nawet od tych w Hikkaduwa. Po wejściu na mury fortu najpierw skierowaliśmy się w stronę latarni morskiej, mijając "zaklinacza" kobry, choć ta - zapewne z powodu upału - była co nieco leniwa. Pooglądaliśmy, zrobiliśmy oczywiście mnóstwo fotek, odpoczęliśmy chwilę przy brzegu zatoki i ruszyliśmy spacerkiem murami. W południe zeszliśmy na uliczki, by coś zjeść i tu spotkał nas srogi zawód. Okazało się, że z powodu upału trwa sjesta i większość knajpek jest zamknięta. Znaleźliśmy jednak jakąś czynną kawiarenkę, gdzie napiliśmy się soków i mrożonej herbaty. Nie zjedliśmy wprawdzie obiadu, ale w takim upale nikt nie był specjalnie głodny.

Po odpoczynku poszliśmy znowu na spacer murami fortu, już w stronę dworca autobusowego. Tam kupiliśmy w sklepiku jakieś pierożki i ciastka. Chwilę trwało, nim znaleźliśmy autobus, jadący w interesującym nas kierunku. Dworzec w ogóle okazał się "barwnym" miejscem - kierowcy poszczególnych pojazdów wrzeszczeli jak opętani, nawołując pasażerów i zaganiając ich do autobusów.

Po 13-tej ruszyliśmy do Telwatta, położonej w pobliżu Hikkaduwa, jednej z miejscowości, które ucierpiały wskutek tsunami w 2004r. Znajduje się tam Tsunami Photo Museum, upamiętniające ofiary katastrofy. W jednym budynku mieści się galeria zdjęć, przedstawiających tragedię, opatrzonych opisami. Miejsce wydaje się społeczną inicjatywą, nie płaci się za wstęp, jedynie zostawia wolne datki. W drugim budynku - wyglądającym bardziej "państwowo" - znajduje się coś w rodzaju centrum edukacyjnego, gdzie oprócz fotografii i rysunków dzieci, ocalałych z katastrofy, są też wykresy i opisy dotyczące powstawania zjawiska tsunami. Również tam zostawiliśmy pewną kwotę w skarbonce.

Wystawy zrobiły na nas przygnębiające wrażenie. Ze względu na drastyczność zdjęć, uświadamiających ogrom tragedii, nie odważyłam się tam robić fotek, zresztą w ogóle nie czułam takiej potrzeby.

Idąc poboczem, zauważyliśmy hałdy wielkich głazów, uformowane wzdłuż brzegu oceanu. Doszliśmy do wniosku, że muszą to być zabezpieczenia przed falami. Przy okazji zrozumieliśmy, dlaczego w naszym hotelu wszystko pachnie lekko stęchlizną - po prostu swego czasu było całkowicie zalane... Dopiero po powrocie z Telwatta zwróciliśmy uwagę na pewne szczegóły, które wyraźnie wskazywały, że przez hotel przelała się fala tsunami.

Z muzeum udaliśmy się na farmę żółwii, która była właściwym celem naszej wycieczki do Telwatta. Zapłaciliśmy wprawdzie niemałą kwotę za wstęp, ale warto było, a Mateusz do końca twierdził, że dla Niego to był najlepszy punkt programu. Żółwie różnych gatunków pływały w kilkunastu basenikach. Najzabawniejsze były te najmniejsze, godzinami można byłoby je obserwować.

Pojawił się pracownik, który poopowiadał o żółwiach oraz działaniach, jakie podejmuje instytucja. Dowiedzieliśmy się, że żółwie są "rozmnażane", hodowane i wypuszczane do oceanu. Opiekują się tam również żółwiami - "kalekami", które np. straciły płetwy. Zwierzęta uczone są na nowo, jak funkcjonować i przetrwać, a później również są wypuszczane na wolność.

Nie byliśmy tam oczywiście sami. Wśród pozostałych turystów była kilkuletnia dziewczynka o imieniu Wiera (tak zwrócił się do niej tata), dwujęzyczna - mówiła po rosyjsku (najwyraźniej po mamie Rosjance) i po angielsku (po tacie niewiadomej narodowości). Biegała jak szalona między basenami, niesamowicie okazywała radość, zaczepiała wszystkich, głośno komentując, co widzi i że jej się podoba. Odezwała się również do mnie i była bardzo zdziwiona, że nie znam języka angielskiego. No bo jak można nie znać?! Stwierdziliśmy, że jest dość nietypowym dzieckiem w dzisiejszych czasach...

Po wyjściu z farmy praktycznie od razu udało nam się złapać tuk-tuka, który zawiózł nas do Hikkaduwa pod sam hotel. Już jadąc zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy podejść do wielkiego posągu Buddy, postawionego dla upamiętnienia ofiar tsunami. Obiecaliśmy sobie, że wrócimy tam koniecznie, co uczyniliśmy dwa dni później.

Ponieważ było już późne popołudnie, zdecydowaliśmy, że najpierw coś zjemy. Wybraliśmy restaurację "Home Grown Rice and Curry", gdzie zjedliśmy porcje czerwonego ryżu z różnymi dodatkami oraz napiliśmy się soków i lassi. Szymon otrzymał potrawę, zawierającą kawałki owocu jackfriut, wyglądające jak mięso, o ciekawym smaku.

Jedząc obiad, obserwowaliśmy małpy, grasujące na pobliskich drzewach.

W hotelu natychmiast przebrałam się i wskoczyłam do basenu. Po kilku minutach dołączyli Patrycja i Mateusz, z którym później poszłam jeszcze na kąpiel w oceanie.

Po prysznicu Patrycja z Mateuszem poszli na zakupy, Szymon uciął sobie drzemkę, a ja sparzyłam kawę i odpoczywałam na tarasie. Wieczorem jeszcze raz poszliśmy na spacer, głównie do bankomatu. Okazało się, że można wypłacić tylko ograniczoną ilość pieniędzy, ale prowizja nie była zbyt wysoka. Wieczór po raz kolejny spędziliśmy na tarasie z drinkami i ciasteczkami. Pan Pomarańczowy pożegnał się z Chłopakami, bo wyjeżdżał na dwa dni do swojej rodziny, mieszkającej gdzieś na wsi. Poszliśmy spać po 22-giej.