Małgorzata Kowalewska
  alhenag63@gmail.com
banner
  • 27.01-12.02.2017

11.02.2017 (sobota)

Wstałam tuż po 7-mej i zaczęłam pakować walizkę. Przed 8-mą poszliśmy na śniadanie. Jak na złość - nie było naszych ulubionych, słodkich naleśników, ale za to podano banany smażone w cieście, bardzo smaczne.

Po jedzeniu kontynuowałyśmy z Patrycją pakowanie, co wcale nie było takie łatwe. Chłopacy zebrali swoje rzeczy w moment, a my... no cóż... trochę tego było. Ponadto zebrało się całkiem sporo zakupionych drobiazgów i gdzieś trzeba było to wszystko upchnąć. Na szczęście Szymon miał "luzy" w swojej torbie, więc jakieś rzeczy Mu dorzuciłam.

O 9-tej Chłopacy pobiegli do sklepu monopolowego po arrak, gdzie okazało się, że nie można płacić kartą, musieli więc udać się do bankomatu.

Ostatni raz poszliśmy na plażę. Patrycja nazbierała sporo ślicznych muszelek. Wszyscy dwa razy się wykąpaliśmy.

Około 11.30 wróciliśmy do hotelu, by wziąć prysznic, przebrać się i dokończyć pakowanie. Już wcześniej stwierdziliśmy, że ubranie się w dżinsy, bluzki i adidasy nie wchodzi w rachubę, bo "ugotujemy się" w tym upale, więc ubraliśmy się w lekkie rzeczy, a odpowiednie na podróż ubrania spakowaliśmy na sam wierzch bagaży. Musieliśmy się pospieszyć, bo okazało się, że obsługa czeka na opuszczenie przez nas apartamentu, by wysprzątać go dla następnych gości. Mateusz zaniósł Panom piwa, których nie zdążyliśmy wypić, w lodówce zostały też mleczka owocowe - mam nadzieję, że ktoś z nich skorzystał, a nie wylądowały w koszu...

Po godzinie opuściliśmy pokój, zostawiliśmy bagaże w recepcji i poszliśmy do "hamburgerowni" na ostatni posiłek w Hikkaduwa. Zjadłam ciastko czekoladowe, na które miałam ochotę od kilku dni. Poszliśmy też wypłacić jeszcze trochę pieniędzy, by mieć gotówkę na drobne wydatki w czasie podróży.

Wróciliśmy do hotelu i czekaliśmy na odpowiedni czas, by wyruszyć w drogę. To właśnie wtedy otrzymałam smutną wiadomość z Polski, że odeszła moja Babcia...

O 14-tej załadowaliśmy bagaże do dwóch tuk-tuków i pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Mateusz kupił bilety, wyglądające jak polskie z czasów mojego dzieciństwa (małe, prostokątne kartoniki, tylko zielone), używane prawdopodobnie wielokrotnie, bo jak zauważyliśmy - wysiadający oddawali je przy wyjściu z dworca. Cena za przejazd do Colombo była bardzo niska.

Dotarliśmy dość wcześnie, więc na początku na peronie stało tylko kilka osób, ale zanim przyjechał pociąg - przybyło wielu podróżnych. Martwiłam się, że będzie bardzo tłoczno, a rzeczywistość przerosła moje wyobrażenie. Pociąg nadjechał już praktycznie wypełniony po brzegi. Zrezygnowaliśmy... Może gdybyśmy nie mieli tych wielkich waliz... Mateusz poszedł do dyżurnego ruchu, gdzie udało Mu się odzyskać pieniądze za bilety oraz znaleźć młodzieńca, który zaoferował wezwanie swojego kolegi - taksówkarza, by zawiózł nas na lotnisko. Czekając na kierowcę obserwowaliśmy dwa małe, śmieszne, "dworcowe" kociaki. Jeden z nich próbował wejść do mojej torby. Chyba miał ochotę na emigrację...

Po kilkunastu minutach podjechał zamówiony samochód. Kwota za przejazd była niższa od tej, którą skasowano w hotelu, a samochód duży, wygodny, z klimatyzacją. Młody kierowca nie mówił wprawdzie po angielsku, ale zabrał ze sobą innego chłopaka, którego przedstawił jako brata, a ten potrafił się z nami dogadać. Najważniejsze było, że podróż przebiegła bez problemów, kierowca najwyraźniej znał trasę. Po drodze znowu musieliśmy wypłacić pieniądze, by móc uregulować należność za przejazd. Byłam zła sama na siebie, że tego dnia trzykrotnie wypłacaliśmy gotówkę, za każdym razem z prowizją bankową, ale tego niestety nie dało się wcześniej przewidzieć.

Na lotnisko w Colombo zajechaliśmy około 18-tej. Już przy wejściu odbyła się pierwsza kontrola bagażu. Usiedliśmy w hali i zaczęło się długie oczekiwanie na odlot, który miał nastąpić dopiero pięc minut po godzinie 1-szej w nocy. W międzyczasie podjedliśmy jakieś kanapki i pączki z lotniskowego baru i przebraliśmy się w "podróżne" ubrania. Okazało się, że w tej części lotniska nie ma pomieszczenia dla palaczy. Mateusz udał się na poszukiwania i wcale nie musiał długo szukać. Jeden z pracowników zaczepił Go i wskazał miejsce, gdzie można było zapalić, mianowicie... toaletę! Fakt - przestronną, czystą, przeznaczoną dla niepełnosprawnych. Najzabawniejsze było to, że paliłam papierosa, przyglądając się tabliczce, wyraźnie tego zakazującej. Pan stał pod drzwiami i pilnował, by nikt nie wszedł... Oczywiście, kiedy skończyłam, pan skasował za przysługę. Pomysłowość ludzka w celu osiągnięcia korzyści majątkowej nie zna granic! :)