09.02.2017 (czwartek)
Kilka minut po 7-mej obudził mnie Mateusz i wyciągnął na poranną kąpiel, którą obiecywaliśmy sobie prawie od początku pobytu. Ocean był bardzo spokojny, woda ciepła, powietrze też, ale stwierdziliśmy, że kąpiel o tej godzinie jakoś nam się nie podoba, była więc krótka.
Po prysznicu poszliśmy na śniadanie, na które Patrycja i Szymon dotarli dopiero przed 9-tą. Później siedzieliśmy przy basenie rozmawiając i czytając, a Patrycja wyjęła notatki i... uczyła się! Doceniłam poświęcenie - nauka na urlopie...
W międzyczasie przyszła do nas Pani Anusha i niestety zażądała pieniędzy za dowóz z lotniska. Szkoda... :)
Około 14-tej poszliśmy na plażę. Między kąpielami i spacerami posililiśmy się grillowanym kurczakiem, frytkami, surówką oraz naleśnikami z bananem i sosem czekoladowym. Zamówiliśmy pojedyncze porcje i tylko pół kurczaka, dzieląc się jedzeniem, ponieważ wieczorem czekała nas "proszona" kolacja.
Wróciliśmy do hotelu po 17-tej. Patrycja i Mateusz poleżakowali jeszcze przy basenie, Szymon i ja od razu wskoczyliśmy pod prysznic.
Zbliżał się koniec pobytu na Sri Lance, a ja nie założyłam nawet połowy ubrań, które zabrałam ze sobą. Z czterech sukienek nosiłam dwie na zmianę i poza bielizną oraz kostiumem kąpielowym to było właściwie wszystko. Tylko na wycieczki poza Hikkaduwa ubierałam luźne, letnie spodnie (jedne z czterech) i bluzki, których wzięłam chyba dziesięć, a znosiłam trzy. Miałam w walizce dwie pary sandałów, a raz tylko ubrałam jedne i od razu zrobił mi się pęcherz pod stopą. Cały czas chodziłam w klapkach. Patrycja przebierała się trochę częściej, ale i tak dużo odzieży zabrała niepotrzebnie. Fakt, że trochę było w tym mojej winy, bo przed wyjazdem nagadałam Jej - sugerując się wyczytanymi w internecie informacjami - że koniecznie musi mieć ubrania zasłaniające ramiona i kolana. Nie przypuszczałam, że tak naprawdę w Hikkaduwa wszyscy chodzą "półnago", a lankijskie zasady, dotyczące ubierania się, nie mają tam wielkiego zastosowania.
Mateusz cały czas kpił z naszych wielkich walizek, a nawet wściekał się, gdy przyszło Mu je targać, np. na lotnisku. Wytykał nam bezsens targania tego wszystkiego przez pół świata. Zasadniczo miał rację, ale o tym przekonałyśmy się zbyt późno.
Doszliśmy do wniosku, że mieszkając na Sri Lance, w takim klimacie, po jakimś czasie zapewne ubieralibyśmy, co popadnie, byle wygodnie i przewiewnie - tak, jak tubylcy - zupełnie nie przejmując się jakimikolwiek kanonami mody. Wielu Lankijczyków ubiera się po europejsku, ale barwne kobiece sari czy mundu - męskie "spódnice" - to nadal powszechny widok. Buddyjscy mnisi paradują w pomarańczowych, tradycyjnych szatach, szkolna młodzież - najczęściej w białych, na kolonialną modłę, mundurkach. Obserwując te dzieci od razu narzucał mi się obraz siebie samej z lat szkolnych, choć stroje szkolne w "tamtej" Polsce były granatowe i niebieskie, a nie białe, niemniej znormalizowane w jakimś stopniu.
Usiadłam na tarasie, gdzie był miły chłodek. Słońce tego dnia co rusz było zakryte chmurkami, przed samym zachodem praktycznie już w ogóle nie było go widać. Wiał lekki wiaterek, ale i tak było bardzo ciepło. Patrycja znowu się uczyła, my czytaliśmy. Wszyscy czekaliśmy na kolację...
No i doczekaliśmy się... Takiej uczty nikt z nas się nie spodziewał. Kiedy Panowie przygotowali stół i zaczęli znosić potrawy - opadły nam szczęki... W menu były grillowane ryby, krewetki, kalmary, specjalna porcja warzyw dla Szymona, do tego ryż i butelka czerwonego wina, a ilość jedzenia przyprawiła nas wręcz o zawrót głowy - było go dla dziesięciu, a nie dla czterech osób. Panowie cały czas stali "w pogotowiu" (co było odrobinę krępujące, bo jakoś tak niezręcznie jeść, kiedy ktoś cały czas spogląda), pytali, czy nam czegoś nie brakuje i czy nam smakuje posiłek. A jedzenie było po prostu wyśmienite, czego nie omieszkaliśmy powiedzieć, a co wyraźnie bardzo spodobało się Panu Pamarańczowemu, aż pokraśniał z zadowolenia. To On właśnie wszystko przygotował w kuchni. Stwierdziliśmy, że biegaliśmy po różnych knajpkach w Hikkaduwa, szukając najsmaczniejszych potraw, a mieliśmy takowe w zasięgu ręki. Któż jednak mógł wiedzieć...
Po 21-szej poszliśmy do "Chill Space Cafe" na ostatnią imprezę plażową, z której wróciliśmy po północy, zawierając po drodze znajomość z krabem... :)