Przed...
Zawsze marzyło mi się, żeby zobaczyć na własne oczy Taj Mahal w Indiach, więc wiosną 2015r. dojrzałam do decyzji, by to marzenie wreszcie zrealizować. Zaproponowałam wycieczkę moim Synom, by równocześnie uczcić Ich 30-te urodziny (podróż miała odbyć się mniej więcej "pomiędzy" datami Ich urodzin). Nie ukrywam, że chęć zabrania Ich ze sobą wiązała się też z przyziemną koniecznością posiadania osobistych tłumaczy i przewodników (nie znam języka angielskiego).
Początkowo chciałam jechać w sierpniu 2015r., kiedy jednak zaczęłam wczytywać się w informacje o Indiach i zorientowałam się, że indyjskie lato jest jednak trochę gorętsze od polskiego (nie najlepiej znoszę upały), postanowiłam, że pojedziemy w czasie polskich ferii zimowych, czyli w styczniu 2016r., kiedy pogoda w Indiach północnych odpowiada mniej więcej naszej wiośnie, a na południu jest tak, jak u nas latem. Po konsultacji z Chłopakami termin został zatwierdzony, powstał zarys planu podróży, a ostatecznie została ona "zaklepana", kiedy na początku lipca wykupiłam bilety lotnicze z Polski do Indii.
Od tego momentu zaczęło się szczegółowe planowanie trasy. To, w czym byliśmy zgodni od samego początku, to że nie interesują nas oferty biur podróży, a zwiedzamy "na własną rękę". Zaczęłam czytać o Indiach, zastanawiając się, ile jesteśmy w stanie "obskoczyć" w kilkanaście dni, nie forsując się jednocześnie zbyt mocno, bo wyjazd miał też być po prostu wypoczynkowy. Oczywiście korzystałam z internetowych podpowiedzi biur podróży i w końcu powstał plan trasy i miejsc do zwiedzenia. Już pod koniec lipca wykupiłam przeloty "wewnętrzne" w Indiach, bo kiedy przeczytałam, że niektóre odcinki podróży mogą trwać nawet do ponad dwudziestu godzin, doszłam do wniosku, że lepiej zapłacić więcej, ale nie tracić czasu na siedzenie w pociągu czy autobusie, że o wygodzie nie wspomnę.
Tak przy okazji - byłam już wtedy bardzo podekscytowana właśnie lotami, ponieważ nigdy wcześniej nie miałam okazji lecieć dużym samolotem pasażerskim, więc potraktowałam to jako jedną z atrakcji tej wycieczki.
W ciągu miesięcy poprzedzających wyjazd musieliśmy złożyć wnioski o wizę, odbyć szczepienia ochronne (które nie są wprawdzie obowiązkowe, ale zalecane), wykupić ubezpieczenia podróżne, zrobić niezbędne zakupy, np. plecaki dla mnie i Szymona, żeby nie "tarmosić się" z walizami, śpiwory, wyposażenie "apteczki", gniazdo przejściowe (w Indiach gniazdka elektryczne są inne niż w Polsce) itp.
W którymś momencie przyszło mi na myśl, że w tej podróży przydałby się stały dostęp do internetu i rozważałam zakup smartfona, ale ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu. Może nie był to błąd (bo zapewne po powrocie smartfon zostałby rzucony w kąt, nie lubię tego typu urządzeń), ale faktycznie rzeczywistość pokazała, że nieograniczony dostęp do internetu byłby bardzo pomocny w kilku sytuacjach.
Przed złożeniem wniosku o wizę zarezerwowałam hotel w Delhi, bo wymogiem było podanie pierwszego adresu pobytu w Indiach. Pozostałe noclegi rezerwowałam na tydzień przed wyjazdem, co z perspektywy czasu uważam za błąd, ale o tym na zakończenie.
Próbowałam też zarezerwować bilety kolejowe, niestety rzecz mnie "przerosła" z powodu nieznajomości języka angielskiego, a moich Panów nie udało mi się do tego zaangażować, ciągle coś stało na przeszkodzie, tak więc wyjeżdżaliśmy trochę "w ciemno", jeśli chodzi o przemieszczanie się na terenie Indii.
W ostatnim tygodniu już tylko zbierałam wszystko, co potrzebne, na kanapie i zamartwiałam się, że na pewno zapomnę czegoś, co okaże się niezbędne. Mateusz kupił przewodnik Lonely Planet, który bardzo nam się przydał (niestety, angielskojęzyczny, więc nie za bardzo mogłam z niego korzystać).
I wreszcie nadszedł dzień wyjazdu...