Agra
24.01.2016 (niedziela)
Trzygwiazdkowy Hotel Dasaprakash okazał się najlepszym podczas całego pobytu w Indiach, szkoda więc, że wykorzystaliśmy tylko jeden nocleg w nim. Pokój nie był wprawdzie zbyt duży, zamiast trzeciego łóżka dano nam znowu materac, ale poza tym wszystko wręcz lśniło czystością jak na warunki indyjskie, koce i poduszki były powleczone w białą, świeżą pościel, na stoliku stały butelki wody i elektryczny czajnik, leżały saszetki z kawą i herbatą, a w łazience wisiały bielusieńkie ręczniki oraz była kabina prysznicowa i gorąca woda! Brak okna nie zmniejszył naszego zadowolenia.
Po zameldowaniu się szybko wyruszyliśmy na miasto, bo czasu do wieczora mieliśmy niewiele. Z góry ustaliliśmy, że zasadniczo zdążymy zwiedzić tylko Taj Mahal. Od razu spotkało nas kolejne zaskoczenie - przejazdy tuk-tukiem były relatywnie tanie w porównaniu z poprzednimi miastami.
Dojechaliśmy do miejsca, gdzie mieściły się kasy, by dalej iść pieszo. Bilet wstępu był drogi, najdroższy w całych Indiach - 750 rupii. Po drodze do bramy kompleksu znajdowały się sklepiki, bary i kantory wymiany walut. Weszliśmy do jednego z nich wymienić pieniądze. Bardzo zdziwiliśmy się, gdy pan siedzący za biurkiem odezwał się do nas po polsku. Okazało się, że spędził w Polsce wiele lat, mieszkał we Wrocławiu, od niedawna przebywa w swoim kraju, a w kantorze pomaga bratu, który jest jego właścicielem. Chyba spodobały mu się Polki, bo z rozmowy wywnioskowaliśmy, że miał dwie polskie żony, a teraz znowu ma polską narzeczoną. Dał nam swój numer telefonu i obiecał pomoc w razie potrzeby, z czego ani razu nie skorzystaliśmy, niemniej propozycja była bardzo miła.
I wreszcie znaleźliśmy się przy Taj Mahal - o którym marzyłam i nie wierzyłam, że kiedyś zobaczę go "na żywo". Powiedzieć można tylko jedno - Taj Mahal jest przepiękny, choć Mateusz stwierdził, że spodziewał się czegoś jeszcze większego i okazalszego. Malkontent...
Korzyść z drogiego biletu była taka, że nie musieliśmy stać w koszmarnie długiej kolejce, tylko wraz z innymi obcokrajowcami zostaliśmy wpuszczeni do mauzoleum z boku. Przy sarkofagach rzuciłam pieniążek - na szczęście i... może kiedyś tam wrócę...
Na teren kompleksu Taj Mahal wchodziliśmy Bramą Wschodnią (Eastern Gate), a wyszliśmy Bramą Zachodnią (West Gate). Jak wszędzie, tak i tutaj rozłożyło się wielu handlarzy pamiątkami, kupiłam magnes na lodówkę z wizerunkiem Taj Mahal. Uliczka, którą szliśmy, wydawała nam się jakaś taka "boczna" i zastanawialiśmy się, czy na pewno idziemy w dobrym kierunku, ale faktycznie doszliśmy do Red Fort (Czerwonego Fortu), który obejrzeliśmy już tylko z zewnątrz, jako że pora była późna, a zwiedzanie fortu możliwe jest do zmroku. Szkoda, bo budowla - delikatniejsza, najbardziej wyrafinowana ze wszystkich fortów indyjskich - warta jest obejrzenia.
Wynajętym tuk-tukiem wróciliśmy do hotelu. W czasie jazdy ściemniło się, więc poszliśmy do hotelowej, wegetariańskiej restauracji na kolację. Szymon i ja zamówiliśmy specjalność lokalu - coś w rodzaju thali, składające się z pikantnej zupy, suchego, ryżowego naleśnika, słodko-ostrego sosu, podsmażonych ziemniaków, też ostro przyprawionych i białej "papki" o kokosowym smaku, bardzo delikatnej w smaku. Nie pamiętam nazw tych potraw, ale były smaczne, choć znowu jedzenie miało być no spicy (nie ostre), a było bardzo pikantne. Zauważyliśmy, że w zestawach obiadowych zawsze jest jeden składnik, którego zadaniem jest złagodzenie smaku po ostrych potrawach, jak tutaj ta "papka". Mateusz zjadł sałatkę owocową i wypił naturalny sok. Ja wypiłam też kawę. Kolacja nie była tania, ale czuliśmy się bezpiecznie pod względem "żołądkowym".
Po tygodniu żywienia się indyjskimi potrawami i "przejściach" stwierdziliśmy z Mateuszem, że tutejsze jedzenie jest dla nas za ostre, a Indusi tak naprawdę nie znają smaku mięsa i warzyw, ponieważ z powodu dużej ilości przypraw w efekcie końcowym wszystko ma podobny smak, przynajmniej my tak to odbieraliśmy. Szymon nie zgodził się z nami, Jemu wszystko smakowało, więc był "testerem" jedzenia. Niemniej wszyscy już w tym czasie zatęskniliśmy za golonką w kapuście i kluskami ziemniaczanymi, w ogóle za polskim jedzeniem.
Poszliśmy jeszcze na krótki spacer. Kupiliśmy wodę i sok w sklepie o nazwie "sklep codziennych potrzeb", który przypominał nasze sklepy wielobranżowe. W ogóle dzielnica, w której się znajdowaliśmy, miała charakter "europejski" - z wyjątkiem śmieci leżących po bokach.
Wieczorem wszyscy uraczyliśmy się długim, gorącym prysznicem. Szymon zaparzył dla siebie i dla mnie kawę, oglądaliśmy TV - bollywoodzkie teledyski weszły już do wieczornego kanonu.
25.01.2016 (poniedziałek)
Obudziłam się kilka minut po 5-tej. Próbowałam dobudzić Chłopaków, ale ociągali się ze wstaniem, więc ubrałam się i wyszłam, by przed hotelem zapalić papierosa. Hotel "spał", wszędzie były tylko nocne światła, ale pan w recepcji obudził się zaalarmowany ruchem w hollu. Otworzył mi drzwi, które - skądinąd eleganckie, szklane - zamknięte były na sztabę, czyli po prostu gruby, drewniany kij wetknięty w uchwyty. Pomimo bardzo wczesnej pory było dość ciepło, ale mgliście i lekko kropił deszcz. Miasto również sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie, na ulicy ruch był niewielki, po drugiej stronie ktoś rozkładał stragan. Wchodząc potknęłam się przy drzwiach i pan spojrzał na mnie dziwnie - zapewne sądził, że jestem nietrzeźwa po całonocnej libacji, bo niby dlaczego ktoś "błąka się" o tak nieludzkiej porze? Wydaje się, że Indusi późno kładą się spać, ale też później wstają, no chyba że ktoś musi wcześnie zacząć pracować. Na dokładkę pomyliłam piętra i próbowałam wejść do innego pokoju. Piękny początek dnia!
Wymeldowaliśmy się i tuk-tukiem pojechaliśmy na dworzec kolejowy, skąd o 7:15 miał odjeżdżać nasz pociąg. Sądziliśmy, że - podobnie jak na lotniskach - na podstawie wydrukowanego potwierdzenia rezerwacji odbierzemy bilety, tymczasem pan w okienku stwierdził, że ten wydruk łącznie z paszportami stanowi bilet. Odczytaliśmy informację, że pociąg jest opóźniony około pół godziny, prawdopodobnie z powodu mgły, ale już po krótkim czasie czas opóźnienia zmienił się na 1,5 godziny. Na dworcu pasażerowie - Indusi koczowali w grupkach, niektórzy, otuleni kocami, spali gdzie popadnie.
Usiedliśmy w barze, by zjeść jakieś śniadanie. Szymon zamówił wegetariańskiego hot-doga, Mateusz kanapkę, której nie zjadł do końca, bo była "paskudna". Chciał też czarną herbatę, więc zamówił Tea regular, ale niestety była z mlekiem. Ja oczywiście piłam kawę.
Widok ludzi załatwiających potrzeby fizjologiczne w miejscach publicznych przestał robić na nas wrażenie po kilku dniach pobytu w Indiach, ale jednak lekko osłupiałam, gdy na peronie pani przytrzymała małe dziecko, może 2-letnie, nad chodnikiem, dziecko zrobiło kupę, po czym pani wodą z butelki umyła mu pupę (ręki już nie umyła), naciągnęła dziecku spodenki, a resztą wody spłukała ekskrementy na torowisko.
Ostatnie pół godziny spędziliśmy na peronie. Na torze stał słynny "Maharajas Express", wzbudzając zainteresowanie wielu Indusów, którzy nawet robili sobie fotografie na jego tle. To też pstryknęłam...


Kiedy wreszcie podjechał "nasz" pociąg, bez większego problemu trafiliśmy do właściwego wagonu, musieliśmy tylko trochę pobiegać po peronie, bo składy indyjskich kolei są strasznie długie. Wyruszyliśmy około godziny 10-tej, z prawie 3-godzinnym opóźnieniem.
W pociągu było zimno z powodu nieszczelnych bądź w ogóle otwartych okien, a i drzwi wagonu często zostawały otwarte po zatrzymaniu się na jakiejś stacji. Było też brudno, a Szymon po wizycie w toalecie powiedział mi, żebym zacisnęła nogi i nie szła tam pod żadnym pozorem (zwykła dziura w ob...nej podłodze). Doszliśmy do wniosku, że przy takim sposobie odżywiania Indusi chyba ciągle mają biegunkę.
Mieliśmy dwa miejsca siedzące i jedno leżące na górze w klasie SL (Sleeper Class). Chłopacy wrzucili na górę plecaki i Mateusz się na nich ułożył. Spędził tam całą drogę. My z Szymonem zdrzemnęliśmy się na siedząco, choć ja tylko kwadrans - nie mogłam spać. Na sam koniec jazdy zorientowałam się, że tak naprawdę miejsca leżące były dwa - wystarczyło podnieść oparcie, zahaczyć na wiszących uchwytach i utworzyłaby się "leżanka".
Podczas postojów na stacjach przez pociąg przewijał się korowód sprzedawców herbaty, jedzenia, łańcuchów - chyba do przypinania bagaży, a nawet grzechotek - nie rozwiązałam zagadki ich przeznaczenia, bo dziecięce raczej nie były.
Na "leżance" obok zajął miejsce młody mężczyzna, mniej więcej w wieku Chłopaków, ładnie i czysto ubrany, wydawał się być kulturalny. Jego kultura rozwiała się jak dym, kiedy po posiłku pan pieczołowicie zwinął opakowanie po herbatnikach i kubeczek po herbacie, po czym otworzył okno i wyrzucił śmieci na zewnątrz. Tak czynił też z kolejnymi śmieciami, a jadł kilkakrotnie. Zasadniczo niepotrzebnie się trudził otwieraniem okna, mógł rzucać śmieci na podłogę - i tak było ich mnóstwo - bo w międzyczasie przez wagon przeszedł pan z miotłą i zamiatał, również między naszymi nogami.