Jodhpur
27.01.2016 (środa)
Przed dworcem tradycyjnie już wynajęliśmy tuk-tuka, które - jak zauważyliśmy - w różnych miastach trochę inaczej wyglądają i pojechaliśmy do Singhvi's Haveli Hotel. Uliczki, którymi jechaliśmy, były chyba jeszcze węższe niż w Delhi czy Varanasi, ale czystsze i ciche. Hotelik okazał się bardzo przyjemny, z wewnętrznym dziedzińcem i restauracją, rozciągającą się od pierwszej kondygnacji aż po sam dach. Czekaliśmy kilkanaście minut na pokój, ponieważ był właśnie sprzątany. Pan zaproponował nam inny, luksusowy - jak to określił, za dopłatą oczywiście i to niemałą, ale nie skorzystaliśmy. Kiedy już zostaliśmy zaproszeni do "naszego" pokoju, byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Był bardzo "klimatyczny", z oknem wychodzącym na patio, z malowidłami na ścianach i typowo indyjskimi drzwiami dwuskrzydłowymi, zamykanymi z zewnątrz na łańcuszek z kłódką, a od wewnątrz na zasuwkę. Stały trzy łóżka ze świeżutkimi, czystymi prześcieradłami, poduszkami, kocami, a nawet śpiworkami. Łazienka z własnym bojlerem była czyściutka, w tradycyjnym jodhpurskim, niebieskim kolorze. Nie było natomiast telewizora, co nas bardzo zdziwiło, bo przyzwyczailiśmy się, że w Indiach co jak co, ale telewizor musi być...
Umyliśmy się po podróży i najpierw popędziliśmy na dach hotelu, skąd był piękny widok na miasto, które faktycznie można określić Blue City, tak zresztą nazwał tą część miasta rikszarz, który przywiózł nas z dworca.
Bardzo blisko znajdował się Fort Mehrangarh, do którego natychmiast się udaliśmy. Szliśmy pieszo, a prowadziły nas znaki na murach i - widząc turystów - samorzutnie mieszkańcy.
Weszliśmy bocznym wejściem. Oglądając mury fortu i panoramę miasta dotarliśmy dość wysoko, do muzeum i tam okazało się, że powinniśmy mieć bilety wstępu. Było bardzo ciepło, a nic mnie tak nie wykańcza, jak upał, więc już sapałam ze zmęczenia, dlatego Mateusz stwierdził, że mamy poczekać, a On sam cofnie się do kasy przy głównej bramie. Wrócił z biletami, które wprawdzie były dość drogie (500 rupii od osoby + 100 rupii za wniesienie aparatu fotograficznego), ale było warto. Kierunek zwiedzania był świetnie oznaczony, zobaczyliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy. Idąc trafialiśmy na coraz to kolejne miejsca widokowe. W wielu miejscach siedzieli muzycy, wykonujący muzykę ludową.
Na koniec poszliśmy do świątyni, znajdującej się na samym szczycie terenu fortu. Po drodze minęliśmy kobietę, siedzącą pod drzewem i sprzedającą lalki - od razu skojarzyła mi się scena z filmu Paheli. Pod kolejnym drzewem siedziała staruszka sprzedająca wodę w ten skwarny dzień. My oczywiście mieliśmy swoją butelkę, kupioną za ponad potrójną cenę w restauracji obok muzeum, a nawet gdybyśmy nie mieli, nie zdecydowalibyśmy się na picie miejscowej wody nie wiadomo skąd. Widok miasta ze szczytu zapierał dech w piersi. Mateusz wypatrzył budynek "naszego" hotelu, który wyróżniał się wielkością i wysokością.
Wyszliśmy z kompleksu główną bramą, widząc ze wzgórza Umaid Bhawan.

Zeszliśmy pieszo w dół do miasta i tuk-tukiem podjechaliśmy do centrum Blue City.
Stare Miasto ograniczone jest XVI-wiecznym murem z ośmioma bramami, mającym długość 10km. Jest plątaniną średniowiecznych, krętych uliczek, pachnących kadzidłami, kwiatami i niestety kanalizacją, a sklepy i bazary pełne są wszystkiego, od trąbek i dekoracji świątyni, przypraw i tabaki po wszelkiego rodzaju ubrania, szczególnie sari.
Najpiew poszliśmy na Sardar Market (Rynek) spróbować słynnego szafranowego lassi. Rzeczywiście okazało się, że jest najlepsze ze wszystkich, które piliśmy do tej pory. Później "szwendaliśmy się" po Rynku i okolicznych uliczkach, oglądając towary na straganach i kramikach. Mateusz kupił ostre papryczki - suszone i w proszku oraz bransoletki na nogi. Szymon "zaprzyjaźnił się" z mężczyzną, który wciągnął Go w dość długą rozmowę twierdząc, że jest bardzo znany na bazarze i któremu na wyraźną prośbę daliśmy na pamiątkę polskie monety.
Zwróciłam uwagę na stroje tubylców. W Jaipurze i Jodhpurze zdecydowanie więcej hinduskich kobiet ubranych było w tradycyjne sari, czasami z twarzą całkowicie zakrytą szalem. Więcej też można było spotkać muzułmanek, ubranych w czarne burki.
Zjedliśmy obiad w jakiejś knajpce na dachu, polecanej przez Lonely Planet, choć nie bardzo wiem, z jakiego powodu. Porcje były malutkie - ceny już nie, frytki zapewne z mrożonki, mój ryż przyrządzony po kaszmirsku na słodkawo jakiś taki nijaki w smaku, za to zupa pieczarkowa rzeczywiście była pyszna, a my przede wszystkim cieszyliśmy się, że jedzenie przypomina polskie i nie jest ostre. Nie najedliśmy się zbytnio, więc Chłopacy kupili jeszcze jakieś "uliczne" jedzenie, podobno nawet dość smaczne.
Pod koniec pobytu na bazarze poszliśmy raz jeszcze na lassi, a ja kupiłam sari od młodej kobiety, która kilkakrotnie nas zaczepiała, zresztą nie ona jedna. Siedziała pod drzewem z maleńkim dzieckiem - w rozmowie wyszło na jaw, że to 2-miesięczna córeczka - a była tak radosna i uśmiechnięta, że żal było nie dać jej zarobić.
Wróciliśmy tuk-tukiem do hotelu, chwilkę odpoczęliśmy w pokoju i poszliśmy na dach spędzić wieczór na świeżym powietrzu przy kawie i herbacie. Przy stoliku obok usiadła angielskojęzyczna, starsza para - pan wypisywał kartki pocztowe, a pani najwyraźniej pisała "notatki z podróży", jako i ja. Gdy się ściemniło, zapaliły się lampy na tarasie, a jeden z pracowników hotelu "pilnował" nas do samego końca. Nie wiem, co moglibyśmy wynieść, bo nic tam nie było poza stolikami i krzesłami, ale bardziej chyba chodziło o to, żebyśmy nie musieli schodzić na dół w przypadku powtórnego zamówienia.
Do pokoju wróciliśmy po godzinie 20-tej i praktycznie po chwili wpadła "na wizytę"... mysz - prawdopodobnie przyciągnął ją zapach chipsów. Ja oczywiście prawie dostałam zawału - pamiętam, jak wiele lat temu mysz weszła w nocy na łóżko i ugryzła moją Mamę w palec - i choć zapewne ta bała się bardziej mnie i ludzi w ogóle, niż ja jej, zaczęłam piszczeć, nie wspominając o wskoczeniu na łóżko. Najbardziej obawialiśmy się, żeby nie weszła do któregoś plecaka, więc zamknęliśmy je szczelnie. Chłopakom udało się ją wygonić, ale po chwili wróciła, wchodząc szparą u dołu drzwi. Szymon wygonił myszkę powtórnie i docisnęliśmy drzwi plecakami, ale stwierdził, że to i tak niewiele da, bo mysz, jak to mysz, jak będzie chciała, to i tak się wciśnie. Niestety, miał rację...
Wykąpałam się wściekając, że bojler teoretycznie jest włączony, a woda zimna. Kiedy wyszłam, Mateusz zasugerował, że może powinnam była odkręcić drugi kran. Rzeczywiście, wszędzie ciepła woda leciała z lewego kurka, a tutaj z prawego. No cóż... myślenie podobno nie boli...
28.01.2016 (czwartek)
W nocy Szymonowi wydawało się, że mysz chodziła po łóżku, więc wyskoczył z niego jak oparzony. Mateusz wyraźnie ją słyszał, jak gryzła coś pod szafką. Ja w pewnym momencie nad ranem miałam wrażenie, że coś drapie mnie po ręce, choć mogło to być złudzenie. "Buszowała" myszka nieźle...
Wstałam dość wcześnie, wykąpałam się, przy czym okazało się, że i tak z prysznica w ścianie nie leci ciepła woda, tylko ze "słuchawki", która wypadała z plastikowego, sztywnego węża. Nic jednak nie mogło zmącić przyjemności gorącej kąpieli.
Wyszłam na patio zapalić i posiedzieć na powietrzu. Po ścianie biegała maleńka jaszczurka, taka sama, jaką widziałam dzień wcześniej na murze w forcie. Zapowiadała się piękna pogoda. Trochę martwiłam się, że kończą nam się pieniądze, ale co tam... najważniejsze, żebyśmy zdrowi byli. Mateusz ciągle jeszcze nie był w najlepszej formie, Szymona i mnie też co jakiś czas "przeganiało", często czułam "bulgotanie" w brzuchu.
Dobrze, że wstałam wcześnie, bo miałam prawidłowe ciśnienie wody, Szymonowi już woda "ciurkała", a Mateuszowi w ogóle strumień zanikał.
Zjedliśmy późne śniadanie w hotelowej restauracji - tosty, omlet, gotowane jajka, pomidory, kawa i świeży sok z pomarańczy. Było smaczne i przede wszystkim "bezpieczne". Od tej pory staraliśmy się trzymać takiego jedzenia. Trochę poleniuchowaliśmy, a ja niestety znowu miałam kilkukrotny napad "rewolucji", więc wzięłam tabletki.

W końcu tuk-tukiem pojechaliśmy na lotnisko. Kontrola okazała się bardzo szczegółowa - strażnicy stali przed bramą, przy wejściu do budynku, zaraz dalej następny i następny, sprawdzający plecaki i torbę. Wszyscy po kolei oglądali też druki rezerwacji biletów i paszporty. Kontrola w Indiach jest chyba tak bardzo zaostrzona ze względu na obawę przed atakami terrorystycznymi.
Zaraz po wejściu na lotnisko znów popędziłam do toalety, na razie nie było lepiej. Odebraliśmy bilety, przeszliśmy przez lotniskową kontrolę, gdzie musiałam wypakować cały plecak, ponieważ pan dopatrzył się na monitorze "okrągłych, metalowych przedmiotów" - to były bransoletki. Znowu zabrano mi zapalniczkę i zapałki też.
Lot trwał około 1,5 godziny. Dostaliśmy posiłek - zwijany chlebek z nadzieniem. Znowu się "nacięliśmy" biorąc chicken (nadzienie z mięsem z kurczaka), bo potrawa była ostra jak diabli. Nie zjadłam wszystkiego, i tak obawiałam się konsekwencji, a już czułam się lepiej.
Niebo było czyste, więc widok z góry wspaniały. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiła się ogromna, ciemna chmura, która okazała się być smogiem. Zbliżaliśmy się do Mumbaju.