Mumbaj
28.01.2016 (czwartek)
Mumbaj powitał nas upałem. Nie wiem, skąd w internecie biorą się informacje, że w styczniu jest sucha i chłodna pora roku. Sucha - owszem, ale chłodna chyba tylko w teorii. Przez cztery dni pobytu w Mumbaju było bardzo ciepło, termometry codziennie wskazywały 30oC i więcej.
Na lotnisku najpierw odszukaliśmy bankomat i wypłaciłam pieniądze, a po pół godziny dostałam sms-a z potwierdzeniem operacji - nawet nie wiedziałam, że mam uruchomioną taką usługę. Taksówką udaliśmy się do hotelu. Jazda trwała ponad godzinę. Tak jak czytałam, miasto rzeczywiście okazało się pełne kontrastów - fantastyczne wieżowce, a obok slumsy. Kierowca zaproponował, że pojedzie "lepszą" trasą, bez korków, za jedyne 60 rupii dopłaty. Zgodziliśmy się, a kiedy po dojechaniu na miejsce Mateusz zapytał, gdzie był ten płatny odcinek drogi, machnął ręką. Była to oczywista próba wyciągnięcia od nas pieniędzy.
Hotel Kumkum, położony w najsłynniejszej dzielnicy turystycznej Colaba, z zewnątrz wydawał się nieciekawy, ale pokój wywarł dobre wrażenie - czysta pościel i ręczniki, łazienka z własnym bojlerkiem, okno na zewnątrz, choć z bardzo nieestetycznym widokiem na jakiś boczny "korytarzyk" pomiędzy budynkami, klimatyzacja, materac na "dostawkę".Na korytarzu, wzorem innych hoteli, a zapewne również większości, o ile nie wszystkich instytucji publicznych i domów prywatnych, był mini-ołtarzyk, tutaj akurat boga Ganeśa. Świątynia nie jest w Indiach ani jedynym, ani najważniejszym miejscem sprawowania kultu czy modlitwy osób religijnych. Istotny jest ołtarz, który można ustawić wszędzie - na ulicy, na placu w mieście, nad rzeką, pod drzewem, na pagórku... Widzieliśmy je pod wieloma drzewami, na ulicach pod murami, w każdej autorikszy czy taksówce, a praktycznie co krok można w Indiach zobaczyć mniejszą lub większą "kapliczkę", poświęconą różnym bóstwom.

Umyliśmy się po podróży i poszliśmy na zachód słońca na pobliską plażę Girgaon Chowpatty. Zwróciliśmy uwagę na piasek - jakby "grubszy" niż na polskich plażach, z mnóstwem pokruszonych muszelek. Posiedzieliśmy trochę i poszliśmy na kolację do sieciowej knajpki "Amar". Zjadłam smaczną, grillowaną kanapkę. Wróciliśmy na plażę i w "gastronomicznym kompleksie" Chłopacy zamówili lody, a ja lodowy deser kulfi. Później skusili się jeszcze na kolejną indyjską słodką specjalność - kulę pokruszonego lodu na patyku, umieszczoną w kubeczku, polaną słodkim syropem. Kolor syropu mieli do wyboru, zażyczyli sobie niebieski. Szymon śmiał się, że pije sok z "gumi jagód".
Tuż po wyjściu z plaży zatrzymaliśmy się przy ulicznym stoisku, gdzie starszy pan oferował świeżo wyciskane soki z różnych owoców. Zaserwowaliśmy sobie po kufelku i stwierdziliśmy, że to najlepsze soki, jakie piliśmy w Indiach, no, może zaraz po sokach w Jaipurze u "radosnego" chłopaka.
Było już ciemno, choć nie późno, miasto tętniło życiem - ogromny ruch na ulicach, sklepy, stragany i kramiki czynne. O Mumbaju mówi się, że jest "miastem, które nie śpi".
W pokoju wzięliśmy chłodny prysznic - w tym upale ciepła woda nie była wcale upragniona - i zrobiliśmy ostatnie w Indiach pranie. Od tej pory już tylko pakowaliśmy "brudy" do plecaków.
29.01.2016 (piątek)
Obudziłam się o godzinie 8-mej i podgłośniłam dźwięk w telewizorze, żeby obudzić Chłopaków. Nim wstali, znowu mnie "przegoniło", więc po raz kolejny poszły w ruch tabletki. Kiedy Chłopacy wreszcie się podnieśli, poszliśmy na śniadanie, tradycyjnie na dachu, przy czym stoliki stały w kuchni, a nie na tarasie. Na naszych oczach panowie przygotowywali posiłek. Byliśmy jedynymi gośćmi, bo inni zapewne jedli śniadanie w pokojach, ale w naszym nie było stolika, więc stwierdziliśmy, że tam jest wygodniej. Zjedliśmy tosty, jajka sadzone i omlety, popijając kawą i herbatą.
Po posiłku zrobiłam zdjęcia z dachu budynku - widok był nieco przygnębiający, choć jeszcze gorszy był z okna naszego pokoju. Moją uwagę - i za oknem i później na ulicach - przyciągnęły charakterystyczne rusztowania budynków wykonane... z bambusa. Wcześniej obiło mi się o uszy, że ten surowiec służył do wykonywania rusztowań, ale nie sądziłam, że nadal tak jest. Tymczasem bambusowe konstrukcje widać na każdym kroku! Już w Polsce przeczytałam w internecie, że wbrew pozorom to bardzo dobre konstrukcje. Znane nam rusztowania wyglądają na solidne, ale są ciężkie i mogą się załamać jak domek z kart po przekroczeniu maksymalnego obciążenia. Bambusowe rusztowania może i wyglądają mniej profesjonalnie, ale za to są tanie, naturalne, a budulec jest wszędzie dostępny i bardzo wytrzymały. Raczej się ugną, niż złamią. To wszystko sprawia, że są w krajach azjatyckich w powszechnym użyciu. Mnie trochę przeraził sposób połączenia elementów za pomocą jakichś pędów i zastanawiałam się nad stabilnością całej konstrukcji. Wydaje mi się, że poruszanie się po nich jest jednak niebezpieczne. Rusztowanie przecież nie służy tylko do chodzenia po nim, ale również do wykonywania prac stojąc na nim. Nie mogę sobie wyobrazić, jak robotnicy pracują w takim miejscu, choć to pewnie kwestia wyćwiczenia. Domyślam się, że brak kładek bądź zabezpieczeń dodatkowo wpływa na uwagę i rozważność tam pracujących. Ciekawe tylko, czy wynagrodzenie jest adekwatne do wykonywanej pracy...
Taksówką pojechaliśmy do dzielnicy Colaba. Wysiedliśmy pod kinem "Eros". Idąc w stronę nabrzeża minęliśmy m.in. Oval Majdan, Bombay High Court (Wysoki Sąd) oraz kino "Regal". Kiedy przechodziliśmy koło budynku sądu, poprosiłam jednego ze strażników, żebym mogła stanąć kilka kroków za bramą i zrobić zdjęcie. Zdążyłam przyklęknąć i pstryknąć raz, kiedy inny strażnik przegonił mnie gwizdkiem - akurat ktoś wjeżdżał limuzyną, kto wie, może jakaś ważna osobistość... Z placu przed Gateway Of India Mumbaj (Brama Indii) zobaczyliśmy imponujący gmach Taj Mahal Palace.
Na nabrzeżu wykupiliśmy bilety i wsiedliśmy na łódź, która miała dwa poziomy - żeby wejść na górny, trzeba było dopłacić. Zrobiliśmy to, a później żałowałam, bo na górze był niesamowity skwar. Kupiliśmy wodę, która po kilkunastu minutach była ciepła. Unosiła się jeszcze mgła. Przy wyjściu z portu łódź opadły mewy, przyzwyczajone widać, że turyści je karmią. Na Elephanta Island płynęliśmy ponad godzinę.
Na wyspie wsiedliśmy do kolejki wąskotorowej, która nas podwiozła od pomostu do podnóża góry. Przy bramce zapłaciliśmy za wstęp po 15 rupii od osoby i wydało nam się podejrzane, że tak mało. Schodami weszliśmy na górę. Na szczęście były zacienione, ponieważ po obu stronach schodów rozstawili się handlarze i zapewne dla ich komfortu schody były "zadaszone" płachtami. Na górze oczywiście wyszło na jaw, że trzeba zapłacić po raz drugi, opłatę "właściwą". Standardowo jako "biali" uiściliśmy wysoką stawkę, ale nie żałowaliśmy, bo było warto. Świątynie okazały się ciekawe, a spacer bardzo miły pomimo gorąca. Stwierdziliśmy, że to jeden z najlepszych punktów wycieczki. W niektórych momentach przydałaby się latarka, ale ta spokojnie leżała w plecaku w hotelu...
W drodze powrotnej na dół zatrzymaliśmy się na obiad. Zamieniłam się z Szymonem na dania, bo moje biryani było dość ostre, a Jego makaron zdecydowanie łagodniejszy w smaku. Chłopacy wypili lassi z kartonika, a dodatkowo kupili jakiś dziwny w smaku napój, który jeszcze szybciej wyrzucili niż otworzyli. Kupiliśmy też miniaturowe słoniki i statuetkę boga Śiwy. Do przystani tym razem doszliśmy pieszo.
Do Mumbaju wróciliśmy po godzinie 16-tej. Udało nam się uniknąć miejskiego upału, ponieważ "najgorsze" godziny spędziliśmy na wodzie i na wyspie.
Taksówką pojechaliśmy na Nariman Point, końcowy punkt promenady Marine Drive, którą pieszo doszliśmy do "naszej" plaży. Tak jak w każdym miejscu byliśmy nagabywani przez handlarzy różnego autoramentu, tak promenadą spokojnie przemierzyliśmy odległość około 3km, bo nie odbywał się tam żaden handel. Zapewne jest zakazany, bo innego wytłumaczenia nie znajduję. Po drodze widzieliśmy kolejny orszak ślubny - w Indiach śluby odbywają się chyba każdego dnia.
Przy plaży najpierw poszliśmy na szklaneczkę soku, bo pić nam się chciało okrutnie, później na lody, po czym usiedliśmy na piasku i po prostu odpoczywaliśmy.
Na plaży roiło się od handlarzy oferujących jedzenie, przekąski, watę cukrową, słodycze, chipsy, wodę, napoje, zabawki, a nawet maty do siedzenia. Opędzanie się od nich było męczące. Obserwowałam mężczyznę, który rozstawił stolik, zaczął na nim przygotowywać jakąś potrawę (gotował!), a po pewnym czasie zwinął stanowisko i przeniósł się w inne miejsce. Operatywny...
Po zachodzie słońca poszliśmy na kolację do znanego nam już baru "Amar" na grillowane kanapki i na sok do starszego pana, u którego piliśmy poprzedniego dnia. Jego stoisko stało wprawdzie przy ulicy, w pobliżu bardzo ruchliwego skrzyżowania, ale mieliśmy wrażenie "czystości" patrząc na przygotowywanie soków.
Przeczytaliśmy, że ponad połowa mieszkańców Mumbaju nie ma dachu nad głową i żyje na ulicy. Rzeczywiście spotykaliśmy bardzo dużo żebrzących ludzi, więcej niż w innych miastach. Czasami dawaliśmy im jakieś drobne, bo trudno jest przejść obok matki z maleńkim dzieckiem na ręku, proszącej o datek, choć sytuacja była o tyle trudna, że zaraz, nie wiadomo skąd, pojawiało się więcej osób. Świata nie naprawiliśmy...
Do hotelu dotarliśmy po godzinie 20-tej. Wszyscy wzięliśmy chłodne prysznice, ja zamówiłam sobie mrożoną kawę, a Mateusz wodę z lodówki, bo ciągle chciało nam się pić. Klimatyzacja przyjemnie wychłodziła pokój, więc po 22-giej błogo zasnęliśmy.
30.01.2016 (sobota)
W środku nocy zbudził mnie jakiś przedziwny, straszny zarazem sen. Było bardzo gorąco, więc włączyłam wiatrak - "wichurę", jak go nazwali Chłopacy i ponownie zasnęłam. O godzinie 7-mej zbudziła mnie "rewolucja", ale już było zdecydowanie lepiej, korzystnie zadziałało pilnowanie się w kwestii żywienia.
Zjedliśmy śniadanie - standardowo tosty, jajka, kawa i herbata - i najpierw poszliśmy do bankomatu wypłacić pieniądze, bo poprzedniego dnia próbowaliśmy w jakimś dziwnym tutejszym i zrezygnowaliśmy. Doszliśmy do stacji kolejki miejskiej Grand Road. Ruch był tam niesamowity, ale wspólnymi siłami jakoś się zorientowaliśmy, gdzie kupić bilety i dokąd jechać. Obawialiśmy się trochę, że w pociągu będzie taki sam ścisk, jak w metrze w Delhi, ale podróż była przyjemna, "na siedząco", a co najważniejsze szybka - 45 minut i tania - 45 rupii. Dojechaliśmy do stacji Borivali i pieszo doszliśmy do celu.
Przy bramie kupiliśmy bilety i za niemałą kwotę wynajęliśmy auto, które miało nas obwieźć po terenie Parku Narodowego Sanjay Gandhi. Wydatek nie był zbędny, ponieważ odległości okazały się całkiem duże.
Najpierw pojechaliśmy do świątyni Trimurti. Wielkie posągi rozbawiły nas odrobinę z powodu uwydatnionego wręcz przyrodzenia mężczyzn, a nie powinny, bo to w końcu miejsce kultu. W krużganku świątyni stało mnóstwo figur, z których tylko jedna była czarna, a różniły się znakami umieszczonymi u ich stóp. Przebywała tam akurat para z kilkuletnią dziewczynką, której rodzice wyraźnie tłumaczyli znaczenie figur i uczyli ją mantry, wypowiadanej przy każdej figurze po kolei. W świątyni była duża, nowoczesna sala, służąca zapewne do zgromadzeń wyznawców, ale też chyba do uroczystości ślubnych.
Później udaliśmy się do jaskiń Kanheri. Oczywiście przy bramie należało zapłacić kolejną kwotę za wstęp. Tuż za bramką okrążyła nas grupa dziewczynek - wyraźnie szkolna wycieczka, które bardzo były zainteresowane nami, wypytywały o imiona, skąd jesteśmy, same też się przedstawiały. Nie pierwszy raz byliśmy obiektem zaciekawienia Indusów, szczególnie tych najmłodszych. Kupiliśmy wodę i herbatniki i ruszyliśmy na szlak, którym spacerowaliśmy ponad godzinę. Szlak prowadził po skałach, w których wykutych jest 109 jaskiń. Upał był niemiłosierny, ja w pewnych momentach "padałam", musieliśmy zatrzymywać się, by odpocząć w cieniu.
Szymon znowu był uszczęśliwiony towarzystwem małpek, ale jego radość trochę przygasła, kiedy jedna, wyraźnie starsza, wręcz Go atakowała, by wyrwać torebkę z ciastkami nie rozumiejąc, że jest już pusta. Bał się, że zostanie podrapany, a to mogłoby być niebezpieczne.
Po tej wyczerpującej - przynajmniej mnie - wędrówce udaliśmy się na miejsce, skąd ruszał autobus, obwożący turystów na tzw. "safari". Tak zwane, bo spodziewaliśmy się, że zobaczymy tygrysy w ich naturalnym środowisku, tuż przy kołach pojazdu, tymczasem autobus (okratowany!) przejechał ścieżką po ogrodzonym terenie, gdzie za kolejnymi ogrodzeniami zauważyliśmy kilka sarenek i dwa najwyraźniej rozleniwione tygrysy. Szymon zdołał usiąść na miejscu obok kierowcy, by robić zdjęcia, a tak naprawdę nie było czego fotografować. Dziwiłam się, że Indusi są podekscytowani. Za tą wątpliwą przyjemność uiściliśmy kolejną opłatę, niską, ale jednak. Byliśmy zdegustowani...
Jeżdżąc po terenie parku widzieliśmy bardzo różnej kondycji domostwa ludzi tam mieszkających, niektóre chyba pracowników parku, również kierowca auta w pewnym momencie wskazał nam swój dom. Szczerze mówiąc, nie było specjalnie czym się chwalić, ale on pokazał nam ten dom z dumą w głosie, więc chyba posiadanie go traktował jako osiągnięcie życiowe. Pomyślałam, jakże inne standardy życiowe przyjęte są w Polsce i w Indiach... Co ciekawe, przy niektórych "posesjach" stały motocykle i nienajgorsze samochody.
Uderzyło nas, że roślinność nie jest jakaś bardzo "wybujała", ale zorientowaliśmy się, że od kilku miesięcy trwa pora sucha i dopiero za kilka następnych spadną deszcze, które spowodują "wybuch zieloności".
Na koniec podjechaliśmy na brzeg jeziorka, ale nie zdecydowaliśmy się na płynięcie rowerem wodnym. Kierowca prawie w ogóle nie mówił po angielsku, co spowodowało niezbyt miłą dyskusję pomiędzy Mateuszem a szefem taksówki, który wprawdzie przeprosił, ale ceny nie obniżył...
Po wyjściu z parku tuk-tukiem pojechaliśmy do Film City.
Niektórzy mówią, że filmy z Bollywood to kicz, inni, że to przede wszystkim refleksyjnie ujęty obraz życia codziennego w wioskach i miasteczkach Indii. Mateusz zapytał mnie kiedyś, na etapie planowania wycieczki, czy mam świadomość, że obraz Indii jest inny niż ten pokazywany w filmach. Odpowiedziałam, że oczywiście, nie jestem naiwna, choć dziś uważam, że w żadnej chyba kinematografii nie ma takiego przekłamania rzeczywistości, jak w filmach indyjskich. W nich nawet bieda jest barwna, co najwyżej doprawiona smutkiem i nostalgią, a tak naprawdę indyjska bieda jest brudna, śmierdząca, wręcz przerażająca. Nie zmienia to zupełnie mojego nastawienia do indyjskich filmów. Nadal będę je oglądać, bo to, co mnie w nich pociąga, to właśnie brak przemocy, słodkie i beztroskie high life, a najbardziej warstwa muzyczna i taneczna.
Bardzo się cieszyłam, że zobaczę miejsce, gdzie powstają moje ulubione filmy i dlatego poczułam ogromny zawód, gdy okazało się, że miejsca na wycieczkę po terenie wytwórni są na ten i następny dzień wyprzedane. Pozostało mi jedynie popatrzeć na bramę wjazdową... i żaden ze znanych aktorów też akurat autem nie jechał...

W tym momencie popełniliśmy błąd, bo wynajęliśmy tuk-tuka, by zawiózł nas na "Chowpatty Beach". Od początku coś mi podpadało, bo cena była - moim zdaniem - zbyt niska jak na odległość, którą mieliśmy pokonać, a pan na dodatek wyraźnie się z tej ceny cieszył. Rzeczywiście, zawiózł nas na plażę, ale Juha Chowpatty, skąd do "naszej" było jeszcze baaardzo daleko - przejechaliśmy mniej więcej 1/4 drogi i to niekoniecznie w dobrym kierunku, bo zamiast kierować się na południe, pojechaliśmy w stronę wybrzeża. Zorientowałam się, że słowo "chowpatty" oznacza po prostu plażę, trzeba dodać do tego nazwę plaży, której nie podaliśmy, więc kierowca zawiózł nas na najbliższą. Ponadto problem po raz kolejny polegał na tym, że kierowca praktycznie w ogóle nie mówił po angielsku. Generalnie w Mumbaju kierowcy tuk-tuków nie "grzeszyli" znajomością angielskiego, co nas bardzo dziwiło zważywszy, że przebywa tam wielu obcokrajowców.
Cóż było robić... Przespacerowaliśmy się po Chowpatty Juhu. Chcieliśmy coś zjeść, przeszliśmy się nawet po stoiskach gastronomicznych przy plaży, ale widzieliśmy tylko potrawy, które baliśmy się zjeść, więc postanowiliśmy wracać "do siebie".
I tutaj nastąpił kolejny błąd, bo zamiast podjechać na najbliższą stację miejskiej kolei, zachciało nam się wygód i wsiedliśmy do taksówki. Podróż przez potwornie zakorkowane miasto trwała ponad dwie godziny - podobno korków ulicznych nie ma tylko w nocy. Na miejsce dotarliśmy po zachodzie słońca. Mateusz trafnie podsumował sytuację: dojechaliśmy w niecałą godzinę za grosze, wracaliśmy pół dnia z dwudziestokrotną przebitką. Rzeczywiście, nim dotarliśmy od bramy Film City do "naszej" plaży, minęły łącznie cztery godziny. Jedynym plusem tej długiej przejażdżki było to, że poobserwowaliśmy miasto. Stwierdziłam, że Mumbaj mi się nie podoba...
Na miejscu zjedliśmy kolację w barze "Amar", gdzie wściekłam się, bo makaron, który miał być łagodny w smaku, znowu okazał się bardzo pikantny. Szymon zamienił się ze mną potrawami - miał ryż na słodko - a ja byłam zbyt zmęczona, by się awanturować. Wypiliśmy soki w stałym miejscu u starszego pana i spacerkiem wróciliśmy do hotelu. W pokoju wzięliśmy szybki prysznic i poszliśmy spać. Dość wcześnie chodziliśmy w Indiach spać, więc wysypialiśmy się znakomicie.
31.01.2016 (niedziela)
Mateusz wstał w nocy, by wziąć lek na przeziębienie. Cały miniony dzień zmagał się z katarem, ponieważ, jak stwierdził, poprzedniej nocy przewiał go podmuch z klimatyzacji. Nie mogłam uwierzyć, że taki z Niego cherlak...
Obudziłam się o 8-mej rano i znowu musiałam być cichutko, by dać się wyspać Chłopakom, szczególnie, że następna noc miała być długa i trudna. Pozostało mi oglądanie telewizji i pisanie "pamiętniczka".