Jaipur
25.01.2016 (poniedziałek)
Po wyjściu z dworca kolejowego w Jaipurze znowu "napadli" na nas rikszarze. Czytałam o "kosztownych" przygodach turystów nie znających adresu hotelu, obwożonych po miastach przez rikszarzy czy taksówkarzy z włączonym taksometrem. My znaliśmy adresy, ponadto poinstruowani przez osoby znające temat z góry umawialiśmy się na cenę, co zapewne niekoniecznie zawsze było oszczędne, ale względnie bezpieczne finansowo.
Stanęłam z boku, by zapalić papierosa w czasie ewentualnych negocjacji i po raz pierwszy zwrócono mi uwagę, że w tym miejscu nie wolno palić. Na szczęście policjant nie był zbyt rygorystyczny (mandat 500 rupii).
Pojechaliśmy do hotelu Chit Chat Guest House, który okazał się nie najlepszy. Pościele i kapy do przykrycia nie były pierwszej świeżości, a właściwie były po prostu brudne, o ciepłą wodę trzeba było prosić, a nawet wówczas nie zawsze była, okno wychodziło na jakieś pomieszczenie kuchenne no i oczywiście zamiast trzeciego łóżka znowu dostaliśmy materac.
Umyliśmy się trochę po podróży i poszliśmy zjeść obiad w hotelowej restauracji. Szymon i ja zjedliśmy niewielkie, wegetariańskie dania - zapiekany ser z sosem, który znowu był ostry jak diabli, Mateusz wypił tylko sok owocowy. Zapłaciliśmy dość drogo jak za tak kiepski posiłek i to była nasza jedyna wizyta w tej restauracji.
Ponieważ było już dość późno, zdecydowaliśmy się na obejrzenie jednego miejsca - kompleksu Galtaji. Wynajęliśmy tuk-tuka i kierowca podwiózł nas na miejsce, skąd mieliśmy sami wspinać się na górę, on zaś czekał, aż zejdziemy, by podwieźć nas z powrotem do miasta. Do świątyni można się dostać na dwa sposoby: łatwiejszy - objeżdżając góry i docierając do parkingu przy samej świątyni lub trudniejszy, ale malowniczy - zacząć przy Galta Gate, wspiąć się do przełęczy obok Świątyni Słońca i zejść do Świątyni Małp z góry. Tego dowiedzieliśmy się jednak dopiero następnego dnia, a nie mieliśmy wyboru, bo rikszarz przywiózł nas pod Galta Gate. Kupiliśmy fistaszki i wyruszyliśmy na spacer.
W drodze na górę po zboczu Góry Małp (Bandar Parvat) widzieliśmy koczujących pod murami ludzi. Kiedy im się przyjrzałam, zrozumiałam, że oni po prostu mieszkają w tym miejscu.
Zaczepił nas starszy mężczyzna, wskazując na krowę, która wyraźnie się cieliła. Po chwili zorientowaliśmy się, że chce pieniędzy, Najstraszniejsze było to, że kiedy następnego dnia szliśmy tą samą drogą, krowa była w takim samym stanie, więc podejrzewaliśmy, że cielę jest już martwe.
Już prawie od samego dołu pojawiły się małpki. Kiedy tylko zauważyły w dłoni Szymona torebkę z orzeszkami, natychmiast zaczęły za nim biec, nawet próbując Mu ją wyrwać.
Doszliśmy na górę, skąd widoczna była przepiękna panorama Jaipuru. Podeszliśmy do świątyni, która wydawała się być naszym celem (Świątynia Małp), a zorientowaliśmy się, że to Surya Mandir, świątynia boga Słońca - Surja. Miejsce okazało się zamieszkałe przez rodzinę: tatę, który akurat podjechał motocyklem, mamę i dwoje dzieci. Dziewczynka zaprosiła nas do wnętrza świątyni, więc Szymon i ja weszliśmy. Tam kazała nam uklęknąć, opowiedziała w kilku zdaniach o świątyni i bogu, namalowała nam na czołach czerwone kropki - tilaka. W międzyczasie chłopiec (około 10-letni) włączył jakieś urządzenie napędzające bęben, a ręcznie uderzał talerzami - zgiełk był spory, ale widocznie tak właśnie miało być. Otrzymaliśmy też do zjedzenia kuleczki cukru. Szymon rzucił na tacę kilkadziesiąt rupii.
Po zakończonym rytuale wyszliśmy przed świątynię. Dziewczynka była niesamowicie radosną gadułą, wypytała nas o imiona i wiek, skąd jesteśmy - o to zresztą pytali nas prawie wszyscy napotkani Indusi. Sama przedstawiła się jako Aditi i wyjawiła, że ma 8 lat. Opowiadała o Świątyni Małp, a jej mama trochę nakreśliła Szymonowi, jak żyją w świątyni, m.in. muszą na noc zamykać bramę, bo z gór schodzą dzikie zwierzęta.
Zaczęło się ściemniać, więc ruszyliśmy na dół obiecując sobie, że następnego dnia wrócimy, by dotrzeć do Świątyni Małp.
Wróciliśmy tuk-tukiem do miasta. Rikszarz, bardzo sympatyczny, podwiózł nas do niedrogiej knajpki "Mohan" i objaśnił, jak z tego miejsca dotrzeć do hotelu. W knajpce zjedliśmy kolację. Ja zamówiłam lassi, ale nie było tak smaczne, jak w Varanasi. Na zakończenie wraz z rachunkiem dostaliśmy do przegryzienia cukier i ziarna anyżu, co później zdarzyło się jeszcze w kilku miejscach, ponieważ anyż żuty po posiłku jest środkiem wspomagającym trawienie i odświeżającym oddech.
Podczas spaceru do hotelu napotkaliśmy orszak ślubny - barwny i bardzo głośny. Doszliśmy do wniosku, że zorganizowanie takiego pochodu w Polsce byłoby prawie niemożliwe (pozwolenia), a tutaj nikt się nie przejmował tamowaniem ruchu czy odpalaniem fajerwerków bez opamiętania, bezpośrednio na ulicy.
Spacerując po wieczornym Jaipurze zauważyliśmy, nie pierwszy raz zresztą, że sporo budynków i różnych miejsc obwieszonych jest sznurami lampek, takimi, jakie w Polsce wiesza się na choinkach. Zastanawiałam się, czy to pozostałość po witaniu Nowego Roku czy po prostu Indusi lubią światełka i to najlepiej migające, bo że lubią, by wszystko było barwne, pstrokate i krzykliwe, to pewne. W ogóle, biorąc pod uwagę tzw. "kanon dobrego smaku" ogólnie uznawany w świecie zachodnim, Indusi są dość kiczowaci, co mnie akurat nie przeszkadza.
Na "naszą" ulicę weszliśmy od przeciwnej strony niż przyjechaliśmy po południu i na szczęście, bo odkryliśmy fantastyczny lokalik ze świeżo wyciskanymi sokami, którymi raczyliśmy się tego, jak i następnego dnia. Posmakowaliśmy soków z granatów, mandarynek oraz dwóch nieznanych nam owoców, były wyśmienite.
W sklepie przed hotelem Szymon kupił chipsy do podgryzania przed snem. Wykąpaliśmy się - ja w ciepłej wodzie, Chłopacy niestety już nie - i poszliśmy spać.

26.01.2016 (wtorek)
Wstałam rano, bo pogoniły mnie "wnętrzności", na szczęście poza tym dobrze się czułam, choć już do końca wycieczki dość często musiałam brać tabletki przeciwbiegunkowe, które pozwalały przetrwać dzień. Chłopacy się ociągali, zmęczeni wczesnym wstawaniem w poprzednich dniach, ale w końcu wyszliśmy.
Pogoda była świetna. Tuk-tukiem ruszyliśmy na zwiedzanie. Cały dzień "walczyliśmy" z rikszarzami, którzy wszyscy, jak jeden mąż, potakiwali, że mówią po angielsku, a później "ani w ząb", ewentualnie parę słów. Natomiast z pierwszym dogadaliśmy się w kwestii wymiany waluty. Zawiózł nas do zamkniętego wprawdzie jeszcze kantoru, ale pan wyszedł i dokonaliśmy transakcji. Mateusz wymienił tylko trochę pieniędzy, co nie było przemyślane, bo potrzebowaliśmy ich więcej, ale z drugiej strony źródło wymiany wydawało się niepewne. Pocieszeniem był fakt, że pozbyliśmy się banknotu 50$, którego w Delhi w kantorze nie chciano przyjąć.
Pojechaliśmy do Old City (Stare Miasto). Wędrówkę zaczęliśmy od New Gate (Nowej Bramy), przeszliśmy ulicami Bapu Bazar i Johari Bazar, mijając Sanganeri Gate (Bramę Sanganeri). Bazary były jeszcze nieczynne, dopiero otwierano niektóre sklepy. Chłopacy próbowali różnych przekąsek - Mateusz z ostrożnością - i soków, ja tylko odrobinę kosztowałam, by "rewolucja" nie wróciła. Mateusz po drodze próbował dogadać się z właścicielem sklepu z biżuterią w sprawie wymiany waluty, ale pan okazał się bardzo "obliczony" i oferował za niski kurs jak na nasze potrzeby.
Na ulicy widzieliśmy fakirów "zaklinających" kobry. Akurat jakiś "biały" turysta robił sobie z nimi zdjęcia, więc też popstrykałam. Kiedy to zauważyli, zaczęli wołać o pieniądze. Bezczelnie im uciekliśmy...
Mijając Jama Masjid (meczet) doszliśmy do Hawa Mahal (Pałacu Wiatrów) i tam dowiedzieliśmy się, że cena wielowejściowego biletu wzrosła w zeszłym roku z 400 rupii na 1000 rupii, co jest spowodowane znacznym spadkiem dochodów z turystyki. Zrezygnowaliśmy więc z wejścia do środka i poszliśmy w stronę Jantar Mantar (obserwatorium astronomicznego) i City Palace (Pałacu Miejskiego). Wszystkie te przybytki obejrzeliśmy tylko z zewnątrz.
Trochę szkoda mi było, że nie wchodzimy do środka, ale po pierwsze - Chłopacy nie mieli wielkiej ochoty na oglądanie wnętrz, po drugie - chcieliśmy koniecznie tego dnia udać się do Świątyni Małp i mogłoby nam zabraknąć czasu, a wreszcie po trzecie - rzeczywiście musieliśmy zacząć "liczyć się" z pieniędzmi. Zdecydowaliśmy wspólnie, że najistotniejszym punktem programu uczynimy Fort Amber.
Poszliśmy dalej, zatrzymując się przy bazarowych stoiskach, gdzie kupiłam kolejne bransoletki, weszliśmy też do Świątyni Kryszny (bezpłatnie). Mieliśmy wielką ochotę na wejście na wieżę Ishwar Lat, ale z powodu obchodzonego tego dnia Święta Republiki była nieczynna.
Po tym spacerze stwierdziliśmy, że miasto ma ciekawą zabudowę, jest relatywnie czyste i jak na razie stanęło na pierwszym miejscu w rankingu odwiedzonych przez nas miejsc.
Pod Ajmeri Gate (Bramą Ajmeri) wsiedliśmy do kolejnego tuk-tuka i pojechaliśmy do kolejnego miejsca. W czasie jazdy zrobiłam kilka zdjęć, udało mi się przy okazji uchwycić w kadrze słonie, które właśnie szły na sjestę.
Przed wejściem na teren Fortu Amber handel oczywiście kwitnie. Szymon kupił wielki zielony kokos, w którym pan wydrążył dziurkę i przez nią piliśmy sok (wodę kokosową) - nie był jakiś nadzwyczajny.
Fort Amber jest ogromny, wydawało nam się, że nie ma końca. Zrezygnowaliśmy z wejścia na wyższe, płatne poziomy, chodziliśmy po dolnym dziedzińcu. Szymon "zaprzyjaźnił się" z małpkami, których też było tutaj sporo. W ogóle nie bały się ludzi, generalnie można było odnieść wrażenie, że wręcz ludzi ignorują, choć zaczynały wykazywać zainteresowanie, jeśli ktoś miał coś do jedzenia.
Murami podeszliśmy do bram Fortu Jaigarh, a dalsza droga prowadząca od bramy doprowadziłyby nas aż do Fortu Nahargarh, gdybyśmy nie musieli wracać do tuk-tuka.
W czasie krótkiego odpoczynku podeszli do nas kilkunastoletni chłopcy i poprosili Mateusza, żeby zrobił im zdjęcie smarfonem. Byliśmy zaskoczeni, że nie boją się dać zupełnie obcej osobie telefonu, doszliśmy jednak do wniosku, że wydawaliśmy się "niegroźni", jako że obcokrajowcy w opinii Indusów są "bogaczami" i teoretycznie powinniśmy mieć urządzenia wyższej klasy niż oni. Zdziwiliby się...
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy Jal Mahal (Wodny Pałac).
Podjechaliśmy po raz kolejny pod Galta Gate. Ponownie pokonaliśmy drogę na górę, ale tym razem małpki nie biegły za nami, bo nie mieliśmy w rękach nic, co by je interesowało. Doszliśmy do odwiedzonej wczoraj Surya Mandir i zeszliśmy w przełęcz, by tym razem dojść do Świątyni Małp. Wokół drogi widzieliśmy mnóstwo szmat i różnych części garderoby poprzywiązywanych do gałęzi drzew lub po prostu rzuconych na ziemię. Nawet dziwiliśmy się, że niby taka bieda w Indiach, a wyrzucają ubrania - niektóre były w nienajgorszym stanie, jednak słusznie podejrzewaliśmy, że w tym przypadku nie ma to nic wspólnego ze śmieceniem, bo później dowiedzieliśmy się, że to podarki dla małp.
Przed wejściem na teren kompleksu Galtaji była bramka, gdzie zatrzymali nas dwaj młodzi kapłani. Jeden z nich zaprosił nas do maleńkiej świątyni Hanumana (Świątyni Małp). Mateusz nie chciał wejść, ale ja z Szymonem zdjęliśmy buty i weszliśmy. Kapłan opowiedział o historii powstania świątyni. Wizerunek na skale powstał w sposób naturalny, a wyznawcy, dopatrzywszy się w nim obrazu boga Hanumana, zbudowali miejsce kultu. Później odprawił dla nas rytuał. Najpierw namalował nam na czołach tilaki, odśpiewując przy tym mantrę, następnie otworzył stojące z boku pudełko, wyjął z niego kawałki kolorowej włóczki - rakhi - i przewiązał nam je na nadgarstkach - Szymonowi na prawej ręce, mnie na lewej. Na koniec dostaliśmy do ust grudki cukru. Kapłan wyjaśnił, że rytuał miał na celu stworzyć "dobrą" karmę, chronić nas, a zjedzeniem cukru jak gdyby zaaprobowaliśmy wszystko, co w świątyni się wydarzyło. Tak jakby pytał nas o zgodę... choć też nie zmuszał.
I byłoby egzotycznie, ciekawie i sympatycznie, gdyby nie jeden drobny fakt... Przed wejściem usłyszeliśmy, że datek na świątynię jest "co łaska", ale kapłan w oryginalny sposób zasugerował nam jego wysokość. Otóż w pudełku, z którego wyjął rakhi, na samym wierzchu leżał banknot 1000 rupii. Kiedy na koniec położyłam 100 rupii, mina wyraźnie mu zrzedła, choć szybko się opanował. Tym sposobem poznaliśmy kolejny "trick" mający na celu wyciągnięcie pieniędzy od turystów. Na dokładkę Mateusz stwierdził, że drugi kapłan, z którym stał przed wyjściem, podczas rozmowy dotykał Go i obejmował, czego On strasznie nie lubi, jest na to wręcz uczulony.
Zapłaciliśmy 50 rupii za możliwość wejścia z aparatem fotograficznym. Niestety, po kilkukrotnym pstryknięciu rozładowała się bateria w aparacie, ponieważ poprzedniego wieczoru Mateusz "zablokował" mi gniazdko, ładując telefon. Byłam wściekła, ale nic nie mogłam zrobić, tak więc pozostało nam tylko oglądanie.
Na terenie kompleksu było zadziwiająco mało małp, ale po chwili odkryliśmy, że przebywały na ogrodzonym terenie, gdzie najwyraźniej znajdowały się, na równi z innymi zwierzętami, pod opieką mnichów.
Wyszliśmy z drugiej strony Galtaji, główną bramą. Wprawdzie stały tam tuk-tuki, ale cena za dowiezienie do centrum miasta wydawała nam się wysoka. W końcu jeden z kierowców zgodził się zawieźć nas za oferowaną kwotę, ale w zamian mieliśmy podróż w indyjskim stylu - dosiadła do nas żona kierowcy i jeszcze jeden mężczyzna, chyba kolega, było więc nieco "tłoczno". I wesoło, ponieważ pan włączył indyjską muzykę, tak głośno, że uszy "puchły".
Wysiedliśmy przy "Ganesh Restaurant" (knajpka polecana przez Lonely Planet) w pobliżu New Gate. Wejście do niej prowadziło po wąskich i stromych schodkach wciśniętych pomiędzy sklepiki, wręcz "ukryte", nigdy sami ich nie znaleźlibyśmy. Niestety, jedzenie znowu okazało się bardzo pikantne, najłagodniejszą w smaku potrawę - zupę grzybową - miał Szymon. Zjadłam tylko trochę, by nie podrażnić żołądka. Mateusz i ja postanowiliśmy, że aby uniknąć kłopotów, będziemy od tej pory trzymać się ryżu i owoców.
Po obiedzie przeszliśmy się po tłumnym o tej porze bazarze. Znowu piliśmy świeże soki, m.in. z trzciny cukrowej - był słodkawy, odświeżający, całkiem smaczny. Pospacerowaliśmy, z daleka obejrzeliśmy budynek Albert Hall Museum (Muzeum Centralnego). Zdjęcia zrobiłam telefonem, ale nie nadają się do użytku. Nic dziwnego... Szymon kupił buty, a odbyło się to wręcz zabawnie. Wszedł pooglądać i nic nie mówiąc wychodził, kiedy sprzedawca z własnej inicjatywy obniżył znacząco cenę, więc po obejściu całego bazaru wróciliśmy po nie.
W kolejnym tuk-tuku pan oczywiście kiwał głową, że rozumie po angielsku. Mateusz poprosił, by w drodze do hotelu zatrzymał się przy jakimś kantorze, a on... zawiózł nas prosto pod hotel. Poszliśmy więc do pokoju odpocząć chwilkę. Podłączyłam ładowarkę z baterią aparatu, umyliśmy się i wyszliśmy, by poszukać punktu wymiany waluty. Mateusz wszedł do sklepiku obok hotelu zapytać o adres najbliższego kantoru, a żeby nie błądzić, znów wsiedliśmy do tuk-tuka. Trafił nam się tym razem szalenie sympatyczny i przyjazny pan, który sam zgodził się na hindi price (miejscową cenę) i zawiózł nas do kantoru, który okazał się zamknięty. Pan podwiózł nas zatem do sklepu włókienniczego (poduszki, narzuty, szale itp.), gdzie Mateusz dokonał wymiany.
W sklepie młody mężczyzna zainteresował się zarostem Szymona, nie on pierwszy zresztą. Swoją rudawą brodą Szymon niejednokrotnie przyciągał uwagę, co niekoniecznie Mu się podobało. Sądzę, że powodem jest to, iż Indusi z natury mają tylko ciemne włosy, a inny naturalny kolor jest chyba przez nich pożądany, szczególnie przez mężczyzn. Widzieliśmy ich wielu ufarbowanych na przeróżne odcienie właśnie rudego koloru. Tutaj Szymon był też podejrzewany o farbowany zarost, a kiedy zaprzeczył, wywołało to wręcz niedowierzanie. Jego tatuaże też intrygowały Indusów, a nawet niektórzy dotykali Go bezceromonialnie, co było dość niegrzeczne.
Mateusz z kolei wzbudzał zainteresowanie... spodniami. Ich wojskowy krój i wzór były przyczyną oczywistych pytań o przynależność do armii.
Ja na szczęście byłam anonimowa - ani blondynka, ani młoda, więc w ogóle nieinteresująca :)
Pieszo wróciliśmy do hotelu, zaliczając po drodze kolejkę soków we "wczorajszym" lokaliku. Pomijając ich fantastyczny smak i świeżość - chłopak nas obsługujący był tak roześmiany i sympatyczny, że aż serce się radowało. Kupiliśmy zapas wody, soków, chipsów i herbatników na wieczór oraz podróż następnego dnia. Po kąpieli pooglądaliśmy TV i poszliśmy wcześnie spać, bo czekała nas pobudka przed świtem.
27.01.2016 (środa)
Mateusz obudził się przed godziną 4-tą, znowu z "rewolucją" w brzuchu, ale zanim wyszliśmy z hotelu, sytuacja względnie się unormowała. Chłopacy się zbierali do wyjścia, ja wyszłam na papierosa. Pan w recepcji spał w ubraniu, owinięty w koc, na podłodze przy kontuarze. Otworzyłam drzwi, ale bramka na ulicę była zamknięta na kłódkę, którą pan mi otworzył. Kiedy powiedziałam o tym Chłopakom, zastanawialiśmy się, jak to się ma do przepisów przeciwpożarowych. Miasto jeszcze "spało", choć widać było pojedyncze oznaki rozpoczynającego się dnia. Zamówiona autoriksza już na nas czekała.
Pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Na stacji był duży ruch. Okazało się, że pociąg, którym mieliśmy jechać, startuje z Jaipuru i już stoi na peronie. Znaleźliśmy wagon (klasa 2S - Second Sitting) i miło się zdziwiliśmy. W wagonie były - jak w samolocie - dwa rzędy, każdy na szerokość trzech siedzeń i nawet było dość czysto, a na pewno czyściej niż w poprzednim pociągu. W pierwszym momencie wydawało się też, że będzie cieplej, ale to się nie sprawdziło. Pociąg wyruszył o czasie i wówczas poczuliśmy, że skądś wściekle wieje. Ubraliśmy kurtki, ja - nauczona doświadczeniem - miałam na wierzchu szalik. Indusi, najwyraźniej przygotowani, ubrani byli w kurtki, mieli na głowach czapki, na szyjach szale, niektórzy owinięci byli kocykami. Po jakimś czasie odkryłam przyczynę "przewiewu". Okna składają się z dwóch części, odsuwanych jak szyby w starej biblioteczce, ale niestety szpara pomiędzy nimi jest mniej więcej 3-centymetrowa - to jak miało nie wiać... Po drodze musiałam wziąć tabletki przeciwbólowe, bo kręgosłup odmówił mi posłuszeństwa po wyczerpującym spacerze poprzedniego dnia i drugiej, długiej podróży w nienajbardziej wygodnym jednak pociągu. Podróż minęła szybko, do Jodhpuru dojechaliśmy o czasie.