Jhansi
22.01.2016 (piątek)
Po około czterech godzinach jazdy dojechaliśmy do Hotelu Shrinath Palace. Podczas meldowania zrobiono nam fotografie - kolejny, przesadny moim zdaniem, element bezpieczeństwa.
Budynek wydawał się elegancki, choć już po wejściu do pokoju znowu stało jedno dwuosobowe łóżko, a dla trzeciej osoby przyniesiono materac, poduszkę i koc. Przyznać trzeba, że podczas całego pobytu w Indiach ten pokój był najbardziej przestronny, były czyściutkie ręczniki, mydełka i szamponetki, ale jak na deluxe room spodziewałam się czegoś lepszego, a przynajmniej kabiny prysznicowej. Okno wprawdzie wychodziło na zewnątrz, ale widok był nieciekawy - jakieś podwórze i same dachy. Wezwany kierownik hotelu wytłumaczył nam, że zdjęcia w internecie niekoniecznie pokazują pokój, który wynajęliśmy. Opadły nam ręce i daliśmy spokój z wyjaśnianiem tym bardziej, że Mateusz już czuł się bardzo źle, miał dreszcze i bolała go głowa, a jedyne, o czym marzył, to położyć się do łóżka.
Najpierw wylądował w łazience, miał silną biegunkę. Zamówiliśmy do pokoju kawę dla mnie i czarną, gorzką herbatę dla Niego. Powiedział jeszcze, że wystarczą Mu 3-4 godziny snu i wstanie jak "nowy", po czym zasnął niespokojnym snem. Bardzo się martwiłam, ale nadal nie przewidywałam rozwoju wypadków. O wycieczce do Orchhy na razie zapomnieliśmy.
W międzyczasie wzięliśmy z Szymonem prysznic. Od czasu pierwszego przelotu miałam dziwnie "zapchane" lewe ucho i dopiero po tej kąpieli "puściło", choć nie do końca. Stwierdziłam, że chyba czeka mnie w Polsce wizyta u laryngologa.
Później wyszliśmy na krótki spacer. Kupiliśmy słodkie przekąski i dwa cynamonowe "chlebki" dla Mateusza, kulki nadziewane ostrym, mięsnym farszem, słodkie somosy oraz sok z mango w butelce. Usiedliśmy na schodach hotelu, bo pogoda była przepiękna, na pewno powyżej 20oC. Po chwili podszedł do nas pracownik hotelu i zaproponował, żebyśmy usiedli na trawniku, a kiedy podziękowaliśmy - wystawił nam krzesła pod schody. Po kilkunastu minutach wygrzewania się wróciliśmy do pokoju.
Podejrzewam, że Jhansi nie jest nadzwyczaj często odwiedzane przez turystów, zresztą w biurze podróży w Delhi pan "skrzywił się" na nasz plan nocowania tam. Na ulicy i w hotelu byliśmy bardzo obserwowani. Język angielski nie był "mocną stroną" mieszkańców miasta, a jak już posługiwali się nim, to jakoś tak "fafloniąco" (nie moje stwierdzenie).
Miasto okazało się tak samo brudne i zaśmiecone jak Delhi, choć być może jest to krzywdząca opinia, bo zasadniczo poruszaliśmy się tylko w obrębie hotelu czyli kilku ulic. Tam, gdzie byliśmy, na ulicach leżały sterty śmieci i gruzu, poruszało się sporo zwierząt.
Mateusz całe popołudnie "podsypiał", nic nie jadł, biegał do łazienki, więc ostatecznie zrezygnowaliśmy z wycieczki do Orchhy. Wprawdzie mówił, że mamy z Szymonem jechać sami, ale stwierdziliśmy, że zwiedzanie nie byłoby miłe ze świadomością, że On leży w hotelu chory, "półprzytomny", poza tym trochę bałam się Go zostawić samego. Obejrzałam w telewizji Dhoom 3 i czytałam, w przerwach schodząc na dwór na papierosa.
Pod wieczór wydawało się, że Mateusz poczuł się minimalnie lepiej. Zamówiliśmy ryż gotowany na wodzie, ale nie mógł go zjeść. Wcześniej już nafaszerowałam go tabletkami i elektrolitami, ale efekt był mizerny. Zaczynałam się martwić, czy to na pewno tylko rozstrój żołądka. Poszliśmy z Szymonem do apteki ("garażowej"), gdzie Szymon z trudem dogadał się ze sprzedawcą, ale w końcu udało nam się kupić miejscowy specyfik na biegunkę. Co dziwne - pan zalecił jedzenie owoców, a to kłóci się z moim doświadczeniem w tej kwestii. Kupiliśmy więc pół papai, którą w pokoju obrałam i pokroiłam, ale Mateusz i tak nic nie zjadł. Ostatecznie ja zjadłam owoc w czasie czytania książki wieczorem.
Zamówiliśmy śniadanie na wczesną godzinę - mieliśmy wyjeżdżać pociągiem o 9.40 - i dość wcześnie poszliśmy spać. Zasypiając na materacu liczyłam na to, że rano nastąpi "cud"...
23.01.2016 (sobota)
Nie nastąpił...
Obudziłam się o świcie już wiedząc, że nie pojedziemy tego dnia dalej, ale nie było to najważniejsze. Mateusz całą noc biegał do łazienki, Szymon nad ranem też. Użyli określenia: Mamy prysznic z d..., co w innej sytuacji byłoby może śmieszne. Telefonicznie przełożyliśmy śniadanie (wliczone w cenę noclegu) na późniejszą godzinę i w zaistniałej sytuacji próbowaliśmy jeszcze trochę pospać.
Śniadanie było "lekkie", Mateusz nic nie zjadł, a ja tylko trochę, bo wprawdzie czułam się dobrze, ale zaczynałam odczuwać przerażenie.
Po śniadaniu Mateusz stwierdził, że musi jednak udać się do lekarza, więc poszliśmy z Szymonem do miejscowej placówki medycznej - choć zgodnie z polskimi standardami nazwałabym ją "budą", którą zauważyliśmy dzień wcześniej naprzeciwko "apteki". Niestety, była zamknięta, bo była sobota. Zwróciliśmy się więc z prośbą o pomoc w recepcji hotelu. Chcieliśmy, by zawołano lekarza do pokoju, ale okazało się to niemożliwe. Zamówiono nam autorikszę. Mateusz z trudem wstał, ubrał krótkie spodnie Szymona (w razie "W") i pojechaliśmy.
Do dziś żałuję, że nie sfotografowałam tego, co nazywane było prywatnym gabinetem lekarskim, ale byłam zbyt zdenerwowana, by myśleć o zdjęciach. Z perspektywy czasu uważam, że szkoda, iż podczas choroby nie byliśmy w większym mieście - w Agrze obok hotelu stał olbrzymi, piękny szpital, ale też cieszę się, że nie nocowaliśmy w Orchhy, a taki był pierwotny plan, bo tam zapewne w ogóle nie uświadczylibyśmy lekarza. Już w Polsce, kiedy opowiadaliśmy o tych wydarzeniach, Mateusz śmiał się, że zapewne: jakiś wioskowy znachor odymiłby mnie kadzidłami i odśpiewał "mantry" nad moją głową.
Podjechaliśmy pod "garaż", w którym z przodu stała lada i półki z lekarstwami - to była "apteka". W głębi pomieszczenia stało biurko lekarza, kozetka, pośrodku wisiała zasłonka - zapewne dla pacjentek, bo w przypadku Mateusza - mężczyzny nikt nie przejmował się zasłanianiem, a nawet zrobiło się lekkie zbiegowisko. Doktor S.K. Gupta, bo tak się nazywał, zaczął z Mateuszem wywiad i choć z trudem się dogadywali, w końcu wypisał receptę, która od razu została zrealizowana w "aptece" z przodu, pytając Go wcześniej, czy zgodzi się na zastrzyk. On oczywiście zgodził się, bo raczej nie miał wyjścia. Strzykawka na szczęście była jednorazowa, wyjęta ze szczelnego opakowania - wszystko z Szymonem uważnie obserwowaliśmy. Do zastrzyku Mateusz musiał się położyć, a po samej iniekcji (dożylnej) poczuł silny odruch wymiotny, aż jęczał. Doktor powiedział, że nie ma się tym przejmować, bo to skutek uboczny leku (Monocef SB 1 g; w hotelu sprawdziłam w internecie, jest bardzo popularny w Indiach). Już w hotelu Mateusz powiedział nam, że tuż przed wkłuciem doktor uspokajał Go, że jest lekarzem z uprawnieniami i potrafi robić zastrzyki, co raczej nie zwiększyło Jego poczucia bezpieczeństwa. Kiedy chwilę odpoczywał po zastrzyku, doktor zalecił dawkowanie leków doustnych i elektrolitów oraz powiedział, że wolno Mu jeść tylko owoce i pić soki naturalne.
Tym samym tuk-tukiem wróciliśmy do hotelu. Kierowca zażądał takiej kwoty za przejazd, że Szymon nie wytrzymał i powiedział mu, iż wykorzystuje bezczelnie sytuację. Po jakimś czasie przyniesiono nam do pokoju część pieniędzy, chyba "ruszyło go sumienie".
Mateusz poszedł do pokoju położyć się, a my skorzystaliśmy z komputera, by zawiadomić hotel w Agrze, że spóźnimy się o dobę. Szymon znalazł numer telefonu, ale dodzwonił się do hotelowej restauracji, więc po prostu napisał emaila.
Zamówiliśmy przegotowaną wodę, kawę dla mnie oraz potrawę z ryżu, którą Mateusz określił jako "obrzydliwą", ale troszkę zjadł. Ja uważałam, że był to ryż w ziemniaczanej papce, a Szymon po prostu zjadł wszystko do końca. Obydwaj wzięli tabletki i wypili elektrolity.
Poszliśmy z Szymonem po zakupy, przede wszystkim papier toaletowy, który wprawdzie na naszą prośbę donoszono nam, ale ciągle było mało - hotelowe rolki są malusieńkie, poza tym skończyły nam się chusteczki higieniczne. Kupiliśmy też chusteczki nawilżane - dzięki ci, człowiecze, któryś je wymyślił!
Po drodze zjedliśmy porcje owoców na miseczce, były świeże i wyborne. Zgodnie z tym, czego doświadczyliśmy wcześniej, sądziliśmy, że miseczki są jednorazowego użytku, więc z nimi w rękach ruszyliśmy przed siebie, a pan sprzedawca dogonił nas, gestykulując gorączkowo. Przeprosiliśmy, cofnęliśmy się do kramiku i zjedliśmy owoce na miejscu.
Szymon w hotelu zapytał o koszt wynajęcia samochodu do Agry i dowiedział się, że będzie to kosztowało 4000 rupii. W pokoju Mateusz stwierdził, że czuje się zdecydowanie lepiej, a taksówki nie mamy zamawiać, bo rano wyjdziemy na miasto i znajdziemy tańszy transport.
Dzień spędziliśmy w pokoju. Chłopacy obydwaj spali, ja czytałam i oglądałam TV. Po południu wyszliśmy z Szymonem i kupiliśmy kilka somosów i papaję, zamówiliśmy też znowu miskę ryżu. Tym razem Mateusz trochę zjadł.
Bardzo żałowaliśmy, że przepadła nam wycieczka do Orchhy, bo była to jedyna mała miejscowość w naszym planie podróży. Już po powrocie do Polski obejrzałam w internecie zdjęcia i żałowałam jeszcze bardziej...
Wieczorem Mateusz poczuł się już na tyle dobrze, że zszedł na dół, by skorzystać z internetu i wykłócał się o ciepłą wodę mówiąc, że spaliśmy wcześniej w hotelach o niższym standardzie i woda była gorąca. Pan kierownik (a może właściciel) osobiście obiecał, że woda będzie za pół godziny i była to oczywista "ściema", więc wykąpaliśmy się z Szymonem w chłodnej, a Mateusz w ogóle zrezygnował z prysznica.
24.01.2016 (niedziela)
Wstaliśmy rano. Mateusz doszedł do siebie, przynajmniej na tyle, by kontynuować podróż, choć tak naprawdę do samego końca nie wszystko było w porządku. Wykąpał się (w gorącej wodzie), na śniadanie podjedliśmy resztki z poprzedniego dnia i poszliśmy szukać taksówki, by jechać do Agry.
Ruch na ulicach był bardzo mały, ponieważ było dość wcześnie i w dodatku niedziela. W końcu na stacji paliw znaleźliśmy mężczyznę, który był zainteresowany wynajmem auta, ale zadzwonił do szefa, by ten przyjechał ustalić cenę. Po chwili pojawił się samochód, którym to my mieliśmy pojechać do wspomnianego szefa. Zdenerwowaliśmy się tym bardziej, że trudno było się z nimi dogadać i wróciliśmy do hotelu, by skorzystać z ich usługi. Pani w recepcji zamówiła taksówkę, która - jak nam powiedziała - miała przyjechać z Orchhy. Byliśmy wkurzeni na samych siebie, że nie zdecydowaliśmy się na zamówienie auta poprzedniego dnia, bo podjechałoby na żądaną godzinę, a tak czas mijał - było już po 10-tej, siedzieliśmy przed hotelem patrząc w niebo, a zależało nam, by dostać się do Agry jak najwcześniej, ponieważ i tak na zwiedzanie najważniejszego punktu wycieczki pozostało nam już tylko jedno popołudnie.
W pewnym momencie przy bramie zjawił się młody mężczyzna, strażnik skierował go do nas, a my praktycznie od razu zorientowaliśmy się, że to kierowca auta ze stacji paliw. W tym jednak momencie było nam obojętne, do jakiego samochodu wsiadamy, byle szybciej. Niestety, ta decyzja skutkowała późniejszymi nerwami, pocieszaliśmy się tylko, że nie wiemy, jaki byłby przejazd taksówką z Orchhy.
Już na samym początku okazało się, że kierowca nie mówi po angielsku (tylko kilka zwrotów), nie rozumiał, co Mateusz do niego mówi, a co najgorsze - w trakcie jazdy wyszło na jaw, że nie zna drogi do Agry. Co jakiś czas zatrzymywał się i pytał miejscowych, którędy ma jechać. Miał wprawdzie smatfona, ale chyba tylko na pokaz, bo GPS albo nie działał, albo nie umiał go uruchomić. Pod koniec jazdy Mateusz stracił cierpliwość i zaczął wręcz pokrzykiwać na niego, a w samej Agrze praktycznie z mapą w ręku go pokierował. Faktycznie chłopak był strasznie "niekumaty", choć jednocześnie było mi go żal, bo wydawał się zagubiony, zapewne pierwszy raz został wysłany w taką podróż, a był na pewno odpowiedzialny przed swoim szefem. Gdy doszło do zapłaty, Mateusz chciał utargować 1000 rupii (z umówionych 4000 rupii) za te wszystkie "cyrki" i opóźnienie. Kierowca oczywiście nie mógł sam podjąć decyzji, już nawet zaczął dzwonić do szefa, ale ja powiedziałam, że ma szybko "zamknąć temat" i zapłacić, bo szkoda czasu i energii.
W drodze robiłam zdjęcia, ale podczas jazdy i przez szybę auta, więc są kiepskiej jakości. Starałam się uchwycić w obiektywie koloryt i kontrasty indyjskiej prowincji. Nie potrafię ich podpisać, bo po prostu "pstrykałam", kiedy coś mnie zainteresowało, ponadto w mniejszych miastach i wsiach nie ma angielskich napisów na drogowych tablicach informacyjnych, a "robaczków" nie umiem odczytać...
Choroba i wywołane nią zmiany w planie podróży kosztowały nas około 700 zł. Nie dbałam o wzięcie rachunku, więc nie wykorzystałam wykupionego ubezpieczenia. To wszystko jednak było nieistotne w konfrontacji z faktem, że Mateusz względnie wydobrzał i nie dzieje się nic gorszego.