Khajuraho
21.01.2016 (czwartek)
W Khajuraho było ciepło i świeciło słońce. Po pochmurnym Varanasi była to miła odmiana. Wyszliśmy z budynku lotniska i przeżyliśmy lekki szok - czysto, cicho, nikt nas nie "atakował". Po chwili znaleźliśmy taksówkę, w której były białe pokrowce na siedzeniach, a pan właściciel, który usiadł obok kierowcy i pojechał z nami, w drodze do hotelu opowiadał trochę o miejscowości.
Shree Ram Tourist Home jest rodzinnym pensjonatem. Przyjął nas miły, młody mężczyzna. Powiedział, że tzw. "dostawka" to ewentualnie dodatkowy materac, ale zrezygnowaliśmy z niego z uwagi, że tą jedną noc spokojnie mogliśmy przespać się we trójkę na bardzo szerokim łóżku. Za to wszystko było czyściutkie, gorąca woda w łazience i okno na krużganek. Zamówiliśmy jeszcze kolację i śniadanie, a następnie wyszliśmy zwiedzać miejscowość.
Khajuraho przede wszystkim zaskoczyło nas panującym tu porządkiem i czystością, zdecydowanie zdeklasowało pod tym względem Sarnath, choć też nie było jeszcze idealnie. Na końcu wycieczki stwierdziliśmy, że spośród odwiedzonych przez nas miejscowości najbrudniejsze, najbardziej zaśmiecone było Delhi, a przynajmniej te jego miejsca, które widzieliśmy, w szczególności "nasza" dzielnica, a że było naszym pierwszym "przystankiem", siłą rzeczy każde następne miasto do niego porównywaliśmy. W każdym bądź razie w pierwszym momencie byliśmy wręcz oczarowani Khajuraho.
Okazało się, że znajdujemy się w pobliżu centrum wioski. Poszliśmy na obiad do dość eleganckiej restauracji, gdzie stoliki stały zarówno w budyneczku, jak i na tarasach na zewnątrz i na dachu. Usiedliśmy na dolnym tarasie i od razu zauważyliśmy, że jesteśmy obiektem zainteresowania. Khajuraho jest wprawdzie jedną z największych atrakcji turystycznych Indii, ale mimo tego "biali" turyści zatrzymujący się na dłużej są tam postrzegani jako "widowisko". Co ciekawe, pomimo, że miejscowość jest raczej odwiedzana "przejazdem", na kilka godzin, istnieje tam całkiem sporo hotelików.
Na obiad zjedliśmy thali, znane mi już z Varanasi. Obiad był dość drogi jak na ceny indyjskie, ale bardzo smaczny. Na deser podano nam fabrycznie pakowane lody. Trochę bałam się je zjeść po przeczytaniu wielu ostrzeżeń, ale w końcu wszyscy się "wyluzowaliśmy" i je zjedliśmy. Być może te lody lub ten obiad właśnie były początkiem kłopotów... nie wiem...
W drodze do świątyń kupiłam miejscowe papierosy, bo polskie zapasy skończyły się. Żałowałam, że nie wzięłam więcej, już w Varanasi kupowałam Marlboro. Stwierdziłam, że papierosy i alkohol są w Indiach droższe niż w Polsce.
Przedwcześnie cieszyliśmy się spokojem. Jak wszędzie, również tutaj byliśmy zaczepiani i nachalnie próbowano nam "wcisnąć" towary lub usługi. Każde zatrzymanie się przy stoisku czy sklepiku wywoływał potok ofert, nie dało się po prostu chodzić i oglądać. Pan "od taksówki" nagle się odnalazł i też za nami chodził, choć starał się udawać "kulturalnego".
Weszliśmy na teren zachodniego kompleksu świątyń. Miejsce jest bardzo zadbane, z przystrzyżonymi trawnikami i strażnikami przy bramie, gdzie oczywiście przeszliśmy standardową kontrolę. Ku mojemu zdziwieniu zabrano mi papierosy do depozytu - zakazy zakazami, a widocznie zwiedzający niekoniecznie ich przestrzegają. Bilety wstępu jak zwykle dla "białych" były droższe niż dla Indusów. Budowle zrobiły na nas ogromne wrażenie, zafascynowani i rozbawieni oglądaliśmy płaskorzeźby na murach.
Po raz kolejny nasłuchałam się krytycznych uwag pod adresem mojego aparatu fotograficznego, słuchałam ich zresztą do końca wycieczki. Chłopacy stwierdzili, że zupełnie nie nadaje się do robienia zdjęć w plenerze (zasadniczo chyba mają rację) i mam go "rzucić pod tramwaj". Poczułam się "lekko obrażona"...
Po wyjściu z terenu świątyń zastanawialiśmy się, czy skusić się na wieczorny pokaz "światła i dźwięku", ale doszliśmy do wniosku, że damy sobie spokój, tym bardziej, że początkowo powiedziano nam, że będzie bezpłatny, a okazało się, że "kasują jak za zboże".
Wsiedliśmy do umówionego tuk-tuka i pojechaliśmy obejrzeć wschodni kompleks świątyń, już mniej zadbany, ale nie mniej interesujący. Przejechaliśmy przez Old Village - małą, starą, bardzo zaniedbaną wioskę, wybudowaną na ruinach świątyń.
Kierowca tuk-tuka, początkowo miły, pod koniec jazdy stał się bardziej nerwowy i wręcz niegrzeczny. Mateusz na koniec zapłacił mu żądaną kwotę, żeby się od nas "odczepił". Wyraźnie był pod wpływem jakichś środków pobudzających lub odurzających. Nam też proponował ich kupno, a w ogóle z propozycją zakupu różnych "dopalaczy" czy wynajęcia "dziewczynek" spotykaliśmy się już w Delhi, nawet moja obecność nie powstrzymywała oferujących.
W międzyczasie ściemniło się i ochłodziło, więc poszliśmy do hotelu po kurtki i wróciliśmy do knajpki na "urodzinowe" piwo. Usiedliśmy przy ogniu, palącym się na zewnątrz na jakby wielkiej "patelni" - sądzę, że mogła to być kunda. Indusi rozpalają wieczorami ogniska w każdym możliwym miejscu, skupiają się wokół nich i rozmawiają - to chyba ich sposób na towarzyskie spotkania. W ogóle chętnie gromadzą się w "kręgach", przy czym osobno mężczyźni, osobno kobiety.
Wróciliśmy do hotelu na kolację, na którą zostaliśmy zaproszeni do pokoju obok i która była tradycyjnym indyjskim posiłkiem, serwowanym przez mamę właściciela. Pani w kuchni "pitrasiła", a pan podawał nam potrawy. Szymon zaproponował, by zjadł z nami, bo jakoś głupio nam było jeść, gdy on siedział obok patrząc na nas, więc pan przyniósł sobie talerz i jadł z nami. Początkowo na stole nie było sztućców, dopiero na wyraźną prośbę otrzymaliśmy łyżki i widelce. Pan pokazał, jak jadają Indusi - polewają ryż sosem, lepią z niego kulki palcami, po czym wkładają do ust. Mateusz zdecydował się na eksperyment, choć szło mu niebyt zgrabnie. Do picia otrzymaliśmy wodę (pan zapewnił, że jest filtrowana) i ćaj. Mnie najbardziej smakowały indyjskie chlebki ćapati, których Indus zjada przeciętnie 6-8 do posiłku.
W czasie rozmowy dowiedzieliśmy się, że młody człowiek, mniej więcej w wieku Chłopaków, pracował kilka lat w ambasadzie Francji, a biznes "hotelowy" przejął po ojcu.
Po kolacji umówiliśmy się na wczesne śniadanie - o 8-mej rano miał podjechać samochód - i poszliśmy do pokoju. Już wtedy Mateusz źle się poczuł, było Mu zimno, więc poszedł po dodatkowy koc, ale nic nie zwiastowało tego, co nas czekało...
22.01.2016 (piątek)
Wstaliśmy wcześnie. Mateusz w nocy walczył z "rewolucją" w brzuchu, dlatego stwierdził, że nie będzie jadł śniadania. Samochód podjechał o godzinie 7-mej, więc musieliśmy się spieszyć, co było odrobinę niegrzeczne wobec gospodarzy, bo śniadanie jedliśmy "w biegu". Dostaliśmy pakorę - kawałki warzyw zanurzone w cieście z besanu czyli mąki z ciecierzycy i smażone w głębokim oleju, a także tosty z dżemem i świeżą papaję. Poprosiliśmy o czarną herbatę - dostaliśmy bardzo aromatyczną, przyprawioną miodem, cynamonem i pieprzem (generalnie masala). Pożegnaliśmy się obiecując, że na stronie rezerwacji hoteli wystawimy dobrą ocenę.
O 8-mej wyruszyliśmy w drogę do Jhansi.
Kierowca auta okazał się kompletnie "niereformowalny". Chcieliśmy dogadać się, by zostawił nas w Orchha - tak samo długa droga, tylko troszkę "w bok", ale niestety, twardo trzymał się wytycznych, a za ewentualną przysługę zażyczył sobie dodatkowych pieniędzy. Postanowiliśmy więc pojechać do hotelu w Jhansi, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg i dopiero stamtąd udać się do Orchha (około 13km).
Droga minęła generalnie w milczeniu. Odnieśliśmy wrażenie, że pan od niedawna jeździ autem, przynajmniej na pewno nie znał tego, miał problem nawet z przełącznikami ogrzewania, ponadto często używał klaksonu - zupełnie jak rikszarze. Mateusz, siedzacy z przodu, stwierdził, że najchętniej sam usiadłby za kierownicą.
Drogi były różne - szerokie i wąskie, "asfaltowe" i betonowe, ale też gdzieniegdzie odcinki po prostu utwardzonej ziemi, pełne ciężarówek, rowerów i... krów. Wydały mi się nie najgorsze, ale moje spojrzenie jest powierzchowne - Chłopacy stwierdzili, że są w kiepskim stanie, dużo gorsze niż w Polsce.
Mijaliśmy różne miejscowości, więc była okazja na obserwację "zwykłych Indii". Mnie przede wszystkim interesowały wioski, gdzie zabudowa była głównie z czerwonej cegły i ogólnie sprawiały wrażenie bardzo biednych. W miastach nierzadkim zjawiskiem są lokale mieszkalne wybudowane na dachach istniejących budynków, w bardzo różnej kondycji i z różnych materiałów, w wielu miejscach widzieliśmy "budowle" składające się z blachy, kartonu, szmat i nie wiadomo czego jeszcze. Na wsi takich zabudowań też było sporo, a nawet domy stanowiły jakieś dziwne "lepianki" czy konstrukcje z gałęzi i płacht narzuconych na nie - osiedle takich "domów" widzieliśmy zresztą też w Jaipurze i Mumbaju. Wszędzie widać było dużo zwierząt - krów, kóz, świń, psów. Częstym widokiem były "krowie placki", czasami całe sterty suszące się na słońcu. W każdej wsi można było zauważyć pompę, przy której kobiety pobierały wodę, prały na kamieniach, a dzieci biegały ochlapując się wodą. Widać też było ludzi myjących się na zewnątrz - w miastach też to widzieliśmy - czy wreszcie załatwiających potrzebę fizjologiczną na świeżym powietrzu.
Dzieci biegają "luzem" w każdym możliwym miejscu i bawią się nie wiadomo czym. W Delhi widzieliśmy kilkoro, które na dachu budynku, prawdopodobnie przed wejściem do własnego lokum, pół dnia bawiły się patykiem. Zastanawialiśmy się, czy polskie dzieci byłyby usatysfakcjonowane takim zajęciem.
Stroje Indusów są bardzo zróżnicowane.
Na wsiach zdecydowanie więcej kobiet ubranych jest w sari, natomiast w miastach ich stroje bywają "pomieszane", tradycyjne elementy ubioru łączone są ze znanymi nam z Europy swetrami, marynarkami czy kurtkami. To, co mnie najbardziej zdziwiło, to brak rajstop (nie widziałam ani razu), za to powszechnie widoczne są różnego rodzaju skarpetki bawełniane. Komicznie to wyglądało, gdy skądinąd elegancko ubrana kobieta na nogach miała skarpetki w kolorowe paski, jak nie przymierzając kilkuletnia dziewczynka.
Mężczyźni zazwyczaj noszą się "po naszemu", przy czym styl stroju to europejskie lata 70-te - koszule, bezrękawniki, spodnie z materiału, choć najchętniej noszonymi przez młodych mężczyzn i dziewczęta spodniami są dżinsy. Tradycyjny hinduski strój męski widoczny jest rzadziej, a jeśli już, to częściej na wsiach, noszą go zazwyczaj starsi mężczyźni, bramini, mnisi.
Indusi najczęściej chodzą boso - w obuwiu lub bez. Dziwiło mnie połączenie ocieplanej kurtki - bo chyba chłodno - i bosych stóp.
Obuwiem "narodowym" są klapki. Indusi noszą je w różnych odmianach - od najzwyklejszych gumowych po eleganckie skórzane, na ogół w stylu "japonek", z paskiem pomiędzy paluchem a pozostałymi palcami stopy. Do klapek zresztą często dostosowane są skarpetki - z osobnym paluchem. Oczywiście widać było też inne obuwie - półbuty u panów, pantofle czy czółenka u pań, adidasy u obu płci.