Varanasi
19.01.2016 (wtorek)
Kiedy dolecieliśmy, w Varanasi było już ciemno i padało. Żeby zaoszczędzić, wzięliśmy tuk-tuka, czego szybko zaczęłam żałować - jechaliśmy mniej więcej godzinę i tak naprawdę w niewiadomym kierunku, bo niczego nie było widać, na dokładkę padał deszcz i było zimno, ale w końcu szczęśliwie dojechaliśmy do Hotelu Ganesha. W recepcji przyjął nas młody Indus, nie najgorzej mówiący po angielsku (choć Mateusz później stwierdził, że wszyscy Indusi mówią, jakby mieli w buzi gorące kartofle), który dał nam plan miasta, objaśnił, co warto zobaczyć i zaproponował rezerwację wieczornego i porannego rejsu po Gangesie. Zostawiliśmy go w "lekkiej niepewności" w tej kwestii.
Już na korytarzu stwierdziliśmy, że hotel jest o wiele bardziej przyjemny, niż ten w Delhi - wszystko wydawało się być dość nowe, a przede wszystkim czyste. Znowu mieliśmy trzy osobne łóżka z bielutkimi prześcieradłami i powłoczkami, a koce były puszyste, kolorowe, wielkie i bardzo ciepłe. Okno wychodziło na szyb wentylacyjny, mający ujście w kuchni na dachu, więc słyszeliśmy, co tam się działo.
Pomimo względnie późnej pory wyszliśmy na przechadzkę. Varanasi prezentowało się jako jeszcze brudniejsze od Delhi, choć w inny sposób. Może było tam trochę mniej śmieci, przynajmniej tak wydawało mi się w pierwszej chwili, ale za to smrodek był większy, ponieważ po bokach bardzo wąskich uliczek znajdowały się jakby rowy, do których spływały częściowo ścieki. Właśnie w Varanasi widzieliśmy wychodzące z muru budynku rury, będące ujściami ścieków wprost na ulicę, wprawdzie tylko płynnych, ale jednak. Ponadto było sporo błota z powodu minionego już deszczu i krowiego łajna, ponieważ w Indiach, a w tym mieście szczególnie, krowy stanowią absolutną "świętość", chodzą, gdzie chcą i nikt im w tym nie przeszkadza, a wręcz omija z nabożnym szacunkiem. Zastanawialiśmy się, czy te wolno-chodzące krowy są czyjąś własnością, czy ktoś je karmi lub wreszcie doi, ale nie ośmieliliśmy się nikogo o to zapytać, natomiast często, nie tylko w Varanasi, widzieliśmy, jak krowy jedzą resztki ze sterty śmieci na ulicach. Dziś już wiem, że - tak jak psy - są bezpańskie.
W pobliżu hotelu znaleźliśmy bar, który wydał nam się godny uwagi i to był dobry wybór. Zjedliśmy smaczną kolację dosłownie "za grosze", ja thali - zestaw kilku potraw, a Chłopacy biryani, czyli ryż z rozmaitymi dodatkami. Moje thali podane zostało na tacy z wgłębieniami i oprócz pikli wszystko było bardzo smaczne. Ryż stanowi podstawę kuchni indyjskiej, co nam nie przeszkadzało, choć po pewnym czasie zatęskniliśmy za ziemniaczkami...
Po kolacji udaliśmy się nad rzekę, ale było tam już ciemno i pusto, więc wróciliśmy do hotelu na nocleg.
20.01.2016 (środa)
Rano przekonaliśmy się, że nie ma tak dobrze, co by wszystko było w porządku. Podłoga w łazience była źle wyprofilowana, w związku z tym po prysznicu woda stała jako wielka kałuża na prawie całej powierzchni. Kierując się doświadczeniem nabytym w Delhi rzuciłam nieopatrznie hotelowy ręcznik na podłogę, by na nim stanąć i momentalnie go zamoczyłam tak, że już do końca nie wysechł... Sprytni Indusi postarali się jednak, by problem nie był tak dokuczliwy i umieścili w łazience "zgarniaczkę" - przyrząd podobny do tego, jakim u nas zgarnia się wodę z szyb, tylko trochę większy. Zabawy przy tym zgarnianiu wody mieliśmy całkiem sporo...
Śniadanie zjedliśmy znowu na dachu, w hotelowej restauracji. Było bardzo apetyczne, a kawa i herbata o wiele smaczniejsze, niż w hotelu w Delhi, widok za to nie oferował tak naprawdę niczego - same dachy budynków.
Wyszliśmy z hotelu - na szczęście nie padało - i wynajęliśmy tuk-tuka na prawie cały dzień, by obwiózł nas po Varanasi i zawiózł do Sarnath.
Zwiedziliśmy buddyjski kompleks świątynny, gdzie m.in. obejrzeliśmy wielki posąg Buddy - naprawdę okazały i majestatyczny.
Kupiliśmy też suweniry - figurki indyjskich bogów i słoników z marmuru. Nie targowaliśmy się zbytnio, tylko trochę dla zasady, choć w kolejnych miastach żałowałam, że nie kupiłam w Sarnath więcej pamiątek, bo wybór był wszędzie zasadniczo taki sam, ale ceny znacznie wyższe.
Kolejny raz rozbawiła nas pomysłowość Indusów w przyciąganiu klientów. Podszedł do nas chłopiec, może 10-12-letni, próbując nawiązać rozmowę. Od razu powiedzieliśmy mu, że niczego nie chcemy i ma dać nam spokój. Odpowiedział, że nie chce nas do niczego namawiać, tylko porozmawiać, więc nieco "spasowaliśmy". Zapytał o nasze imiona i skąd jesteśmy. Szymon powiedział, że from Poland, na co chłopiec wygłosił jakieś dziwnie brzmiące wyrazy, które początkowo wzięliśmy za jego imię. Chwilę trwała wymiana zdań i w końcu okazało się, że chłopiec źle zrozumiał nazwę kraju - zamiast Poland usłyszał Holand i przywitał się z nami w języku holenderskim. Kiedy wreszcie ustaliliśmy pomyłkę, gładko wypowiedział dzień dobry, po czym stwierdził, że oczywiście nie musimy niczego kupować, ale zrobimy mu ogromną przyjemność, jeśli przejdziemy na drugą stronę ulicy obejrzeć stragan jego wujka z ubraniami. No cóż... obejrzeliśmy... wzbudzając jedynie zawód w oczach.
Przed wyjazdem z Sarnath wypiliśmy w przydrożnym barze masala ćaj z glinianych miseczek, na który zaprosił nas kierowca. Wprawdzie piliśmy ten napój już wcześniej - ja tylko smakowałam, bo nie przepadam za herbatą z mlekiem - ale takiego smaku nie spotkaliśmy ani wcześniej, ani później. Ćaj był po prostu wyśmienity, podany w glinianych ni to filiżankach ni miseczkach jednorazowego użytku, oczywiście zgodnie z "duchem indyjskim" wyrzucanych obok baru na stertę śmieci. W wielu miejscach jeszcze widzieliśmy stosy takich potłuczonych glinianych naczyń lub tekturowych kubeczków, bo i w nich ćaj jest podawany na ulicznych stoiskach.
Szymon już wcześniej interesował się, co żują Indusi i plują po tym, więc zapytał o to kierowcę, który również żuł - jak się okazało - betel. Betel był w sprzedaży w barze, więc Szymon poprosił i dostał na posmakowanie. Później wyraźnie czuliśmy od Niego eukaliptusowy zapach.
Jak do tej pory uznaliśmy Sarnath za najczystsze miejsce, w którym byliśmy, chociaż i tutaj widzieliśmy uliczne wysypiska śmieci.
W drodze powrotnej do Varanasi w pewnym momencie zatrzymaliśmy się, ponieważ wyjeżdżający z bocznej uliczki motocykl, którym kierował mężczyzna wiozący kobietę, przewrócił się. Zarówno Chłopacy jak i kierowca tuk-tuka wyskoczyli, by ewentualnie pomóc, ale na szczęście nic się nie stało.
Indusi jeżdżą skuterami i motocyklami jak "szaleni", ale przyznać trzeba, że kiedy z tyłu siedzi kobieta - są bardziej ostrożni. Ten akurat najwyraźniej poślizgnął się na gliniastym, mokrym podłożu. Pasażerki zazwyczaj siedzą bokiem (szczególnie, jeśli ubrane są w sari), zresztą każdy pojazd ma po lewej stronie podpórkę dla stóp pasażera. To, co nas zaszokowało, to wykorzystywanie możliwości jazdy na motocyklu. Widzieliśmy całe rodziny (np. dwie osoby dorosłe + trójka dzieci) jadące środkiem miasta. Co ciekawe - kierowca miał założony kask, kobieta i dzieci już nie. Odniosłam wrażenie, że w Indiach kask nie jest obowiązkowy, a już na pewno nie dla pasażerów. Kobiety zazwyczaj ich nie mają, a często jeżdżą samodzielnie skuterami, mężczyźni - różnie, w zależności chyba od samoświadomości i poczucia własnego bezpieczeństwa.
Rowery, skutery, motocykle, a także riksze służą również jako środek transportu towarów. Największą rzeczą przewożoną motocyklem, jaką widzieliśmy, było... łóżko (fakt, bez materaca, tylko stelaż), które oparte było na plecach kierowcy, a pasażer je podtrzymywał. Widok wysokiej sterty beli materiałów, konwii na mleko (najwięcej naliczyliśmy 8) czy góry kartonów po jakimś czasie już nas nie dziwił.
Podczas jazdy robiłam zdjęcia otoczenia, choć nie oddają one pełnego obrazu indyjskiej rzeczywistości (niektóre są niestety nieostre).
W Varanasi kierowca niespodziewanie zatrzymał się i zaprowadził nas do dzielnicy muzułmańskiej, gdzie obejrzeliśmy warsztaty, w których tka się jedwab. Uliczki były niesamowicie wąskie i brudne, jakieś takie "zakazane", kręciło się tam niewielu ludzi, więc czuliśmy się nieco niepewnie. Zostaliśmy wprowadzeni do manufaktury, by obejrzeć krosna i pracujących przy nich tkaczy, a w końcu wylądowaliśmy w "miejscu ostatecznego produktu", czyli w sklepie, w którym z założenia mieliśmy dokonać zakupu (właściciel był prawdopodobnie krewnym lub przyjacielem kierowcy). Powierzchnia pomieszczenia sklepu przykryta była "materacem", musieliśmy zdjąć buty, poproszono nas, byśmy usiedli i oczywiście zaczęło się prezentowanie towarów i ich zachwalanie. Dla nas sytuacja była niezręczna, bo nie zamierzaliśmy niczego kupować, ale by zadowolić wszystkich - zdecydowałam się na zakup trzech szalików, bynajmniej nie jedwabnych, przy czym udało mi się odrobinę utargować ich koszt - zapłaciłam 10$.
Pojechaliśmy na parking, skąd wąskimi uliczkami - w Varanasi generalnie wszystkie uliczki są wąskie - doszliśmy pieszo do Vishwanath Temple (Złotej Świątyni). Uliczka prowadząca do świątyni była obstawiona policjantami, zapewne dla zapewnienia bezpieczeństwa wiernym. Zrezygnowaliśmy z wejścia na jej teren, ponieważ należało zostawić torbę i aparat fotograficzny w depozycie. Później Mateusz podsłuchał jednego z turystów mówiącego, że wejście nie warte jest zachodu i pieniędzy, musieliśmy uwierzyć mu na słowo.
Na innej uliczce wstąpiliśmy do "Blue Lassi Bar", gdzie po raz pierwszy skosztowaliśmy jednego z tradycyjnych przysmaków indyjskich - lassi. Zamówiliśmy lassi bananowe, truskawkowe i kawowe, żeby skosztować różnych smaków - rzeczywiście napój jest przedni, bardzo orzeźwiający i jednocześnie sycący, bo dość gęsty. Jakoś niezręcznie nam było pić samym, więc kierowcy też lassi zafundowaliśmy. Wydawał się zaskoczony propozycją, ale z niej skorzystał.
Po posileniu się poszliśmy obejrzeć słynne ghaty, czyli schody do rzeki Ganges.
Na Manikarnika Ghat widzieliśmy kremację na stosach pogrzebowych. W drodze do i z ghatów na uliczce mijało nas kilka konduktów pogrzebowych. Wyraźnie można było zauważyć różnicę w statusie zmarłej osoby - jedni niesieni byli na bogato zdobionych marach, inni na czymś w rodzaju koca, niemniej każda procesja była słyszalna z daleka, ponieważ niosący zmarłego mężczyźni głośno wykrzykiwali coś, zapewne jakiś komunikat, bo modlitwa to raczej nie była.
Tych miejsc nie wolno fotografować, uważam, że nawet nie wypada, więc na czas oglądania schowałam aparat do torby.
Kiedy staliśmy na ghatach, do Mateusza podszedł wychudzony i dość brudny człowiek, prawdopodobnie pracujący tam, i zaczął opowiadać o zwyczajach związanych z kremacją i grzebaniem zmarłych. Dowiedzieliśmy się, że kremacje odbywają się całą dobę, dziennie pali się około 200-300 ciał w dużym krematorium na Manikarnika Ghat, a w małym na Harish Chandra Ghat około 40-50. Szokiem wręcz była dla nas informacja, że trędowaci nie są paleni, a po prostu wrzucani do wód Gangesu, skąd wyławiają ich ludzie po drugiej stronie (nie dowiedzieliśmy się, co dalej dzieje się z ciałami). Na koniec swojego wywodu pan oczywiście poprosił o wsparcie finansowe i w tym momencie Mateusz nie wytrzymał - powiedział, że w naszym kraju nie żąda się pieniędzy za dobrowolnie zaoferowaną pomoc, ale do pana i tak to "nie dotarło", był zawiedziony, kiedy nie dostał pieniędzy, a spostrzegłszy Szymona, który stał z boku i sprawiał wrażenie przybyłego osobno - "zapuścił się" w Jego stronę, by rozpocząć proceder od nowa.
Na tym zakończyła się wycieczka z kierowcą tuk-tuka. Podjechaliśmy pod hotel. Mateusz wprawdzie rano wstępnie ustalił cenę, ale... pan uprzedzał, że najpierw mamy skorzystać z jego usług, a dopiero później je wycenić, więc nie odpuścił twierdząc, że obwiózł nas również tam, gdzie nie zaplanowaliśmy (wystarczy, że on zaplanował) i koniec końców Mateusz zapłacił 150% ustalonej ceny, choć tylko my byliśmy przekonani, że cena w ogóle została ustalona.
Mateuszowi udało się umówić na wieczorny rejs bez pośrednictwa hotelu, bezpośrednio z "łodziarzem" za niższą cenę (900 rupii zamiast 1200 rupii). Poszliśmy na obiad do baru, w którym stołowaliśmy się dzień wcześniej i również tam podjedliśmy słodycze - znane nam już laddu oraz gulab jamun.
Zachęceni napojem z Sarnath kupiliśmy w ulicznym kramiku masala ćaj. Pan wlał herbatę do charakterystycznych, małych szklaneczek, co już trochę mnie zniesmaczyło (kto wie, jak i gdzie umyte), ale najlepsze było to, że podając nam trzy szklaneczki złapał je razem od góry, wkładając palce do środka - dobrze chociaż, że nie zamoczył ich w herbacie, choć do końca pewna nie jestem. Nie miałam jednak wyboru i wypiłam, ale napój był o wiele gorszy w smaku, jakiś taki wodnisty.
Najedzeni udaliśmy się do hotelu na godzinny odpoczynek, po którym zeszliśmy na dół, gdzie była zbiórka na rejs po Gangesie. Zorientowaliśmy się, że popłyną z nami dwie młode dziewczyny z RPA, Jane i Christina oraz starsze małżeństwo z Francji. Później dowiedzieliśmy się, że pani pochodzi z USA z Kansas City.
Wszyscy udaliśmy się na nabrzeże, na Assi Ghat, wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy obejrzeć wieczorne uroczystości, które odbywają się na Dashashwamedh Ghat. Płynęliśmy tam około 45 minut, w międzyczasie ściemniło się. Przepływaliśmy koło Harishchandra Ghat, gdzie odbywało się palenie zwłok. Uroczystość wieczorna była rzeczywiście barwna i głośna, tak jak opisują to przewodniki, a młodziutki chłopiec w rytualnym, bielutkim stroju roznosił "święty ogień" wiernym skupionym na łodziach, którzy w charakterystyczny sposób przyjmowali błogosławieństwo. Oczywiście Indusi nie byliby sobą, gdyby nawet w takim momencie nie próbowali zarobić - po łodziach kołyszących się ciasno obok siebie na wodzie skakali sprzedawcy ćaju i kwiatków.
Jedna z południowoafrykańskich dziewczyn nie przygotowała się na wieczorny chłód, więc Szymon odstąpił jej swoją kurtkę. Tak zadzierzgniętą znajomość postanowiliśmy kontynuować przy piwie. Po wyjściu z łodzi dziewczyny pobiegły na zakupy, a my udaliśmy się na poszukiwanie sklepu z piwem, jako że pani Amerykanka-Francuzka podpowiedziała nam, że w hotelowej restauracji piwo jest sporo droższe i taniej będzie kupić w mieście. Niestety, nie było...
Poszliśmy coś przekąsić, wypytując po drodze tubylców o miejsce, gdzie można nabyć piwo. W końcu informacji udzielił nam jakiś turysta. Kiedy wreszcie znaleźliśmy budynek, okazał się koszmarną ruderą, a teoretyczny sklep mieścił się na piętrze. Weszliśmy po bardzo wąskich, strasznie zaśmieconych i brudnych schodkach, a tam stało kilku mężczyzn o "nieciekawym" wyglądzie. Zdecydowaliśmy się na trzy piwa, choć cena wcale nie była taka okazyjna (około 10zł za 0,65l). Szymon podał banknot 500 rupii, jeden z panów go wziął i nagle, nie wiadomo jak i kiedy, miał w dłoni banknot 100 rupii, mówiąc do Szymona, że się pomylił i ma dopłacić. Nie dyskutowaliśmy, bo sytuacja była co najmniej niepewna, żeby nie powiedzieć niebezpieczna. Szymon zapłacił i jak najszybciej stamtąd wyszliśmy. Tym sposobem trzy piwa kosztowały nas ponad 50 zł.
Wróciliśmy do hotelu, gdzie na dachu siedzieli już starsi państwo, a dziewczyny przyszły za jakiś czas. Pijąc nieszczęsne piwo miło spędzaliśmy czas na rozmowie. W restauracji grało radio, umieszczone dość wysoko na półeczce przy filarku podtrzymującym zadaszenie, ale nie to było ciekawe - radio włączało się poprzez wetknięcie dwóch luźno zwisających kabelków bezpośrednio do gniazdka. Zauważyłam, że normy budowlane czy dotyczące bezpieczeństwa chyba w ogóle w Indiach nie istnieją, a przynajmniej zdecydowanie odbiegają od nam znanych.
Nagle na niebie pojawiły się fajerwerki, a w tle dało się słyszeć głośną muzykę z ulicy. Obsługa restauracji poinformowała nas, że w pobliżu odbywa się wesele, a że z dachu niczego nie widzieliśmy, poszliśmy wraz z dziewczynami przyjrzeć się imprezie, która odbywała się na pobliskim placyku. Induski przyglądały nam się i serdecznie uśmiechały do nas, natomiast Indusi - zdecydowanie już "pod wpływem" - zapraszali do tańca i zabawy. Szczególnie nagabywali dziewczyny, tym bardziej, że jedna z nich była naturalną blondynką, a w Indiach takie kobiety są obiektem ogromnego zainteresowania ze strony mężczyzn. One jednak rozsądnie wróciły z nami do hotelu, choć zapewne bez problemu "wkręciłyby się" na wesele, sądzę nawet, że wszyscy moglibyśmy się tam znaleźć.
W hotelu poszliśmy od razu do pokoju, rezygnując po drodze z porannego rejsu. Doszłam do wniosku, że będzie mgła, więc i tak niewiele zobaczymy, mieliśmy płynąć tylko we trójkę, a to już mi się nie spodobało, a nade wszystko najzwyczajniej w świecie stwierdziliśmy, że nie będzie nam się chciało wstać przed świtem. W związku z tym wskoczyliśmy po kolei pod prysznic i błogo zasnęliśmy, znowu serwując sobie "na sen" indyjską muzyczkę z telewizora.
21.01.2016 (czwartek)
Wstaliśmy około 6.30. Chłopacy odśpiewali mi 100 lat.
Najpierw poszliśmy do baru, który tak nam się spodobał, ale dowiedzieliśmy się, że nie podają tam śniadań, więc poszliśmy na Assi Ghat, żeby przed wyjazdem pożegnać się z Varanasi i "świętą rzeką". Trochę żałuję, że nie udało nam się przespacerować ghatami wzdłuż miasta - podobno można je przejść w około godzinę, ale trudno, nie da się zobaczyć i zrobić wszystkiego.
Zrobiłam ostatnie zdjęcia, a Chłopacy zaczęli żartować, że zachwyciłam się indyjskimi krowami, bo ciągle je fotografuję. Ja natomiast nie mogłam się nadziwić do samego końca fenomenowi współistnienia zwierząt, ludzi i cywilizacji tak blisko siebie i z przewagą praw zwierząt, a już na pewno krów.
Wróciliśmy do hotelu na śniadanie. Znowu spotkaliśmy się z amerykańsko - francuskim małżeństwem. Pani opowiedziała o podróży indyjską koleją, zresztą poprzedniego wieczoru dziewczyny też relacjonowały swoje przeżycia - duże opóźnienia, zatrzymania pociągu bez ostrzeżenia i wyraźnego powodu itp. Trochę nas tym nastraszyły, ale stwierdziliśmy, że jakoś to będzie... Pożegnaliśmy się, wymeldowaliśmy i tuk-tukiem pojechaliśmy na lotnisko.
Przed lotem znowu była bardzo szczegółowa kontrola, podczas której obawiałam się, że tym razem stracę cążki do skórek, ale jakoś "przeszły". Lot był troszkę opóźniony, ale spokojny, z lekkim posiłkiem na pokładzie (kanapka z ogórkiem, woda), trwał niecałą godzinę.