Małgorzata Kowalewska
  alhenag63@gmail.com
banner
  • 15.01-01.02.2016

Delhi

16.01.2016 (sobota)

Wylądowaliśmy około 7.30. Lotnisko - New Delhi Indira Gandhi International Airport - położone jest w miejscowości Palam, około 16km od centrum Delhi. Odebraliśmy bagaże, co trwało dość długo i już zaczęłam się obawiać, że nasze "bambetle" poleciały gdzieś w świat.

Wyszliśmy na zewnątrz, by pierwszy raz odetchnąć indyjskim powietrzem. Było pochmurno i dość chłodno, ale też prawdopodobnie trzęśliśmy się trochę ze względu na "nieprzespaną" noc.

Zmęczeni i na razie "zieloni" w kwestii poruszania się po Indiach wynajęliśmy taksówkę i pojechaliśmy do hotelu. Jazda trwała około godziny. Po drodze obserwowałam "budzące się" miasto i już wtedy czułam, że szok będzie większy, niż się spodziewałam.

Vivek Hotel znajduje się w dzielnicy Pahar Ganj, będącej delhijskim turystycznym gettem, przy ulicy Main Bazaar. W internecie przeczytałam, że mieści się tu z tysiąc hotelików, drugie tyle knajpek i restauracji, a jeszcze więcej sklepików, co rzeczywiście potwierdziło się, jednak pierwsze wrażenie było - delikatnie rzecz nazywając - szokujące. Brud, tony gruzu i śmieci, straszny hałas nawet o tak wczesnej porze. W dzień miało się okazać, że to tylko preludium...

Pokój okazał się niezbyt obiecujący, choćby dlatego, że... nie było okna! Właściwie to było, ale wychodziło na korytarz. Byłam mocno zdegustowana, choć później już przywykłam do tego, że pokoje dla "biedniejszych" turystów takie właśnie są, z oknami wychodzącymi na korytarz, szyb wentylacyjny czy np. kuchnię. Wprawdzie w niektórych hotelach spotkało nas to szczęście, że mieliśmy w pokoju okno na zewnątrz, ale sytuacja nie była taka komfortowa, jak mogłoby się wydawać.

Stały trzy łóżka, nawet z dość czystymi prześcieradłami i poszewkami, jednak koce nie za bardzo nadawały się do użytku - cienkie i chyba dawno prane, ale nie narzekaliśmy, bo to w końcu nie najważniejsze, poza tym mieliśmy własne śpiwory.

Dostaliśmy też białe ręczniki. Otrzymywaliśmy je później w każdym hotelu (nawet w Indiach to dziś standard), choć ich czystość bywała różna, od śnieżnobiałych po szare, śmierdzące chlorem.

Była też łazienka, choć w pierwszym momencie wydawało się, że woda jest zimna i prysznic nie działa. Później wyjaśniło się, że woda jest ciepła, jeśli trochę się ją spuści (marnotrawstwo na dużą skalę, tak było również w wielu kolejnych hotelach), ponadto ja... odkręcałam nie ten kran, który otwiera dopływ ciepłej wody... Bez komentarza.

W ogóle łazienka była "ciekawa" - niezbyt czysta, oprócz muszli klozetowej i umywalki - kraniki w ścianie, umieszczone dość nisko nad podłogą, prysznic wystawał po prostu ze środka ściany, zazwyczaj na sztywnej rurce (rzadko zdarzały się węże ze "słuchawką") i nie było żadnej osłony, więc w trakcie kąpieli zalewało się całą powierzchnię łazienki, przy czym były oczywiście odpływy w podłodze, bardzo dobrze "odbierające" wodę, a mokra podłoga szybko schła, szczególnie, gdy było ciepło. W następnych hotelach było tak samo, taki tu zwyczaj...

Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że Indusi - tradycjonaliści nie używają pryszniców, ale myją się właśnie przy owych kranikach przy podłodze, siedząc na niskich stołeczkach, które stały w prawie każdej łazience, i korzystając z wiader i kubków do spłukiwania. Widziałam takie sceny w indyjskich filmach, ale sądziłam, że w XXI wieku to już nieaktualne. Myliłam się chyba... Sądzę, że prysznice są "ukłonem" w stronę turystów z zachodniego świata. Żałuję, że nie obfotografowałam następnych łazienek, bo były zdecydowanie bardziej przyjemne, ale tylko ta pierwsza tak mną wstrząsnęła, że sięgnęłam po aparat.

Łazienki zazwyczaj mają wentylację wspólną dla sąsiadujących ze sobą łazienek, więc doskonale było słychać, co dzieje się u sąsiadów. Niekoniecznie były to miłe odgłosy...

Tak naprawdę przyznać się muszę, że przez cały pobyt w Indiach "motałam się" w kwestii kurków i włączników elektrycznych, bo wygląda to trochę inaczej, niż u nas.

Kurków jest kilka - do odkręcenia wody ciepłej (o ile jest) lub zimnej, osobne do prysznica, osobne do kraników nad podłogą - czasami było ich kilka w różnych miejscach, nie zawsze lewy oznaczał pobieranie ciepłej wody. Doszłam do wniosku, że standaryzacja przyjęta w Polsce ogłupia...

Natomiast przyznać trzeba, że praktycznie w każdej łazience czy toalecie publicznej, nawet najbardziej "zapuszczonej", znajduje się kranik nad podłogą i wiaderko, a często nawet malutki prysznic na wężyku przy muszli klozetowej, służący wiadomo do czego (wszędzie z zimną wodą). Z początku myślałam, że to taki "luksus" zamiast bidetu, z czasem doszłam do wniosku, że Indusi już tak mają, iż wolą się podmyć niż użyć papieru toaletowego (używanie papieru jest uważane za "rozmazywanie" a nie "mycie"), którego nawet w hotelach bardzo skąpią, o ile w ogóle dają - czasami trzeba było zażądać.

Muszle klozetowe w hotelach były "znajome", ale już w toaletach publicznych bywało różnie. Najczęściej była przynajmniej jedna kabina ze zwykłą muszlą, a w pozostałych muszla była niska, umiejscowiona bezpośrednio w podłodze lub po prostu "dziura", nad którą trzeba kucać. Czystość tych miejsc była bardzo zróżnicowana, od czyściuteńkich, na przykład na lotniskach do bardzo brudnych, na przykład w pociągu.

Z włącznikami elektrycznymi sprawa jest jeszcze ciekawsza. Zarówno przed wejściem do pokoju hotelowego, jak i w nim samym są panele z umieszczonymi na nich włącznikami, gniazdkami i często pokrętłem. Przed wejściem zazwyczaj jest główny włącznik prądu w całym pokoju, ewentualnie włącznik światła przed pokojem. W samym pokoju światła włącza się i wyłącza w różnych punktach i to akurat jest dobre rozwiązanie, ale wcale nie jest oczywiste, że np. górne światło ma włącznik przy drzwiach. Każde światło, ale też każde gniazdko lub wentylator mają osobny włącznik, a pokrętło służy do regulacji pracy wentylatora.

Umyliśmy się trochę po podróży i udaliśmy się do hotelowej restauracji na śniadanie. Mieściła się na dachu budynku, co w Indiach jest prawie normą - każdą możliwą wolną powierzchnię wykorzystuje się w optymalny sposób. Wybór dań był spory, ceny niskie, obsługa bardzo miła. Zamówiliśmy śniadanie "amerykańskie", czyli tosty, omlety, kawałek smażonego mięsa z kurczaka (znacznie później zatęskniliśmy za tak przyrządzonym mięsem), podsmażone ziemniaki, jakieś warzywa do tego i oczywiście kawę dla mnie, a dla Chłopaków świeże soki i indyjską herbatę - słodką, z mlekiem. Jedzenie było bardzo smaczne.

Po śniadaniu wyszliśmy na miasto. Poruszanie się po ulicy okazało się co najmniej straszne dla przybysza z Europy.

Generalnie większość ulic w Indiach wygląda tak: szersza lub węższa jezdnia, ewentualnie wąski chodnik dla pieszych lub zazwyczaj dość szerokie pobocze, na którym parkują pojazdy wszelkiej maści, stoją stragany i kramiki. Na całej dostępnej szerokości poruszają się na równi auta, motocykle, skutery, autoriksze i riksze rowerowe, rowery, piesi, a pomiędzy tym wszystkim przechadzają się zwierzęta - krowy, kozy, psy, czasami świnie. Bezpańskich psów jest wszędzie mnóstwo, przy czym są raczej niegroźne, po prostu wałęsają się po ulicach. W ogóle w Indiach chodniki nie są popularne, przynajmniej takie odniosłam wrażenie, a jeśli już są, to i tak nie za bardzo można się po nich przemieszczać, bo zajmują je, a także część jezdni wspomniane stragany. Ulice bez chodników są jakby deptakami, ale odbywa się na nich ruch kołowy. Oczywiście bywają "normalne" ulice, ale w naszej świadomości pozostał taki właśnie obraz.

Ponadto jest bardzo głośno, ponieważ każdy kierowca jakiegokolwiek pojazdu używa namiętnie klaksonu czy dzwonka, często też po prostu krzyczy. Po pewnym czasie zorientowałam się, że taki jest tam sposób na ostrzeżenie innych, rzeczywiście konieczny w tych warunkach, choć niektórzy używają sygnałów dźwiękowych z lubością i zdecydowanie w nadmiarze. Przy tym wszystkim przyznać trzeba, że indyjscy kierowcy są mistrzami w tym, co robią, bo bezkolizyjna jazda po tak zatłoczonych ulicach stanowi nie lada wyczyn. Mateusz bardzo szybko stwierdził, że - pomijając lewostronny ruch - nie chciałby jeździć po indyjskich ulicach... Przejście na drugą stronę jezdni stanowiło "akt odwagi" - tak naprawdę trzeba było najzwyczajniej w świecie wtargnąć pomiędzy pojazdy. Wprawdzie na dużych skrzyżowaniach istnieje coś takiego jak sygnalizacja świetlna, ale do końca nie pojęłam zasad korzystania z niej przez pieszych.

Dwa dni później od jednego z kierowców dowiedzieliśmy się, że w Delhi jest zarejestrowanych około 29 mln pojazdów, przy czym nie wiem, czy w tą liczbę wliczone są riksze rowerowe, bo rowery zapewne nie. Gdyby spojrzeć na pojazdy pod kątem norm obowiązujących w Polsce - stan wielu pozostawia sporo do życzenia, zarówno pod względem technicznym, jak czystości. Wiele z nich nosi też ślady kolizji, co nas wcale nie dziwiło...

Już od pierwszych chwil na ulicy byliśmy "atakowani", szczególnie przez mężczyzn, którzy chcieli nam coś zaoferować. Tak było przez cały pobyt w Indiach. Na każdym kroku "biały" turysta jest zaczepiany i próbuje się mu coś sprzedać, zwykle w bardzo nachalny sposób. Indusi często nie rozumieją lub raczej nie chcą zrozumieć zwrotu no, thank you (nie, dziękuję). Po jakimś czasie Ich zachowanie zaczęło wzbudzać w nas agresję słowną... niestety... z czego wcale nie byliśmy dumni...

Mateusz wdał się w rozmowę z zaczepiającym nas młodym chłopakiem Rohanem, pytając go o możliwość nabycia mapy. I to było błędem... Rohan zaprowadził nas do biura podróży, gdzie zostaliśmy obsłużeni przez miłego mężczyznę. Zaczął od wypytywania o plan podróży i na samym początku zbił nas z tropu mówiąc, że cztery dni w Delhi to zdecydowanie za długi pobyt. Skądinąd miał rację, bo ostatni dzień nie bardzo już mieliśmy co robić. Wyraźnie też nie podzielał naszego, a szczególnie mojego samozadowolenia z zaplanowanych terminów przemieszczania się do kolejnych miast i tego, że mieliśmy zarezerwowane miejsca noclegowe. Kiedy w końcu ustaliliśmy, że interesuje nas tylko i wyłącznie ewentualna rezerwacja części przejazdów, pan zaproponował wynajęcie samochodów. Po długiej dyskusji, podczas której Mateusz kilkakrotnie chciał po prostu wyjść, ja uległam i zdecydowałam się na rezerwację brakujących transportów (Khajuraho-Jhansi - auto, Jhansi-Agra, Agra-Jaipur, Jaipur-Jodhpur - pociągi) oraz wynajęcie auta na następny dzień w celu obwiezienia nas po Delhi. Po ostrym targowaniu się zapłaciliśmy 240$, co wydaje się być i tak sukcesem przy początkowej stawce około 500$ od osoby. Już po wyjściu z biura Mateusz powiedział, że rezerwacja biletów kolejowych odbyła się przez internet i równie dobrze można było zrobić to samemu za dużo mniejsze pieniądze, bo bez prowizji biura. Przypomniałam Mu, że prosiłam o to właśnie od listopada i nigdy nie znalazł czasu... Wiedzieliśmy, że już pierwszego dnia daliśmy się "nabić w butelkę", a właściwie ja się dałam, bo w końcu to ja podjęłam decyzję o skorzystaniu z usługi, ale przestaliśmy temat rozpamiętywać, bo na nic by się to nie zdało...

Przez większość dnia "szwendaliśmy się" po okolicy, chłonąc po prostu atmosferę uliczek Delhi i smakując tutejsze przysmaki z ulicznych straganów.

Na prawie każdym straganie z jakimkolwiek jedzeniem stały kadzidełka. Nie lubię za bardzo tych zapachów, sądziłam, że to taki lokalny koloryt, z którym muszę się pogodzić, ale szybko zorientowałam się, że ich zadaniem jest... stłumienie smrodu śmieci i moczu. Zwyczaj palenia kadzidełek powtarzał się w każdym mieście, czasami zaduch był nie do wytrzymania.

Śmieci leżą wszędzie w ogromnych ilościach. Indusi po prostu rzucają śmieci dokoła siebie bez opamiętania i żadnych hamulców, a kosze na śmieci są zjawiskiem rzadkim - najlepsza sytuacja była w Mumbaju. Jak wiele dni później zobaczyliśmy kontener na śmieci w Amber - byliśmy wręcz zaszokowani. Żałuję, że go nie sfotografowałam, choć był koszmarnie stary i brudny - ale był! Przez cały pobyt mieliśmy z tym problem, bo jednak tkwi w nas przyzwyczajenie do nie śmiecenia. Jedyną rzeczą, z którą szybko się pogodziłam, było rzucanie niedopałków, choć zawsze starałam się dorzucać je do istniejącej już gromady śmieci.

Tak przy okazji... Przeczytałam gdzieś przed wyjazdem, że w Indiach jest wielki problem palenia tytoniu i rząd bardzo walczy z tym niezdrowym nałogiem. W każdym indyjskim filmie podczas scen, w których bohaterowie palą papierosy, pojawia się napis informujący o ich szkodliwości. Tymczasem na ulicach miast bardzo rzadko widać było kogoś z papierosem (kobiety palącej nie widziałam ani razu), ewentualnie wieczorem, gdzieś z boku, prawie ukradkiem. Byłam chyba niezłym widowiskiem dla tubylców - kobieta publicznie paląca papierosy...

Śmiecąc na prawo i lewo jednocześnie Indusi zaczynają dzień od zamiatania, właściwie to zamiatają cały czas, czemu nie należy się dziwić, zważywszy na wszechobecne śmieci i kurz, choć niekoniecznie sprzątają, bo najczęściej śmieci zamiatane są gdzieś na bok, w inne miejsce tak, by po prostu "nie przeszkadzały". Zamiata się "drapakami", miotłę znaną mi z Polski widziałam jeden raz - w pociągu. Zamiata się wokół stoisk, na których leżą ubrania i inne towary na sprzedaż, na których leżą warzywa i owoce, na których gotuje się jedzenie. Podłogi w barach i restauracjach faktycznie są zmywane na mokro, jednak używane do tego szmaty pamiętają chyba dynastię Wielkich Mogołów, żeby nie wspomnieć o machaniu szmatą między nogami klientów - takie pozory higieny. Podobnie sprawa ma się z wycieraniem stołów czy akcesoriów na tych stołach w miejscach żywienia - kondycja ścierek byłaby w Polsce nie do przyjęcia. Gdybyśmy zwracali uwagę na takie szczegóły - nie zjedlibyśmy w Indiach niczego...

Inną ciekawostką jest gruz. Nie wiem, skąd on się bierze i czemu ma służyć, ale wszędzie - w miastach i mijanych wioskach, dosłownie wszędzie - widzieliśmy wszechobecne sterty gruzu. Szymon już pierwszego dnia napisał do Polski sms-a: Wyobraź sobie 11-milionowe miasto zbudowane z gruzu i śmieci... To Delhi.

Zdarzało się, że widzieliśmy pojazdy czy urządzenia (np. betoniarkę), które dawno temu zepsuły się lub zapadły w błoto i stały sobie opuszczone gdzieś z boku ulicy wręcz zarośnięte brudem.

I najbardziej "śmierdzący" temat... Tak naprawdę w każdym mieście bardziej lub mniej śmierdziało moczem, w zależności od miejsca. Dość szybko stwierdziliśmy, że przyczyna tego stanu jest oczywista - na ulicach znajdują się wnęki z pisuarami, obudowane po bokach, niczym nie osłonięte z przodu. Przejście w pobliżu takiego przybytku wywoływał u mnie odruch wymiotny, a podkreślić trzeba, że byliśmy tam w styczniu. Nie chcę sobie wyobrażać, jak jest podczas letnich upałów... Ponadto Indusi bez skrępowania oddają mocz w każdym możliwym miejscu (oczywiście tylko mężczyźni), więc trzeba uważać, gdzie się stąpa. Często zdarzało nam się widzieć pana załatwiającego potrzebę pod murem w samym środku miasta. Najlepszy jednak obrazek wpadł w oczy Chłopakom w dniu wyjazdu z Delhi. Podczas jazdy na lotnisko szeroką, dwupasmową ulicą z pasem zieleni pośrodku, podczas postoju w ulicznym korku zauważyli mężczyznę, który zatrzymał auto, wysiadł, podszedł do drzewa, zadarł kurtę (luźna koszula sięgająca zwykle za kolana), kucnął i zrobił kupę... Nic dodać, nic ująć... Dla Europejczyka taki widok jest szokujący, ale Indusi sikają i pierdzą (lub ładniej, jak kto woli: puszczają bąki), a czasami wydalają więcej bez zahamowania, a wytłumaczenie tego, tak samo jak smarkania, charkania i plucia, jest bardzo proste: uważają, że szkodliwych substancji należy pozbyć się z organizmu, a nie je w sobie tłumić, bo jest to niezdrowe. Trudno odmówić im słuszności.

Za to są szalenie higieniczni, gdy chodzi o mycie rąk - przyznać trzeba, że umywalki są wszechobecne, umywalni też jest sporo - oraz picie z butelki - nie przykładają jej do ust, tylko odchylają głowę i wlewają napój do gardła.

Pod wieczór wynajęliśmy autorikszę, zwaną też tuk-tukiem. To - obok tradycyjnej rikszy rowerowej - najbardziej popularny pojazd w Indiach do przemieszczania się po terenie miast, miasteczek czy wsi. My bardzo go pulubiliśmy i korzystaliśmy z niego, kiedy tylko było to możliwe.

Już po zmroku, choć godzina nie była późna, dojechaliśmy do świątyni Swaminarayan Akshardham. Na miejscu okazało się, że do kompleksu jest straszliwie długa kolejka, a wstęp bardzo drogi, ponadto nie wolno wnosić ani toreb, ani aparatów fotograficznych, należy je zostawić w przechowalni na własną odpowiedzialność. W tej sytuacji zrezygnowaliśmy z wejścia i tylko pstryknęliśmy kilka fotek z zewnątrz.

Następnie postanowiliśmy "pójść na całość" i "zasmakować" kolejnej lokalnej atrakcji komunikacyjnej, czyli wrócić do miejsca zakwaterowania metrem.

Doszliśmy pieszo do stacji Akshardham, tam przeanalizowaliśmy mapę sieci metra, w czym pomógł nam uczynny strażnik. Mieliśmy jechać "niebieską" linią do stacji Ramakrishna Ashram Marg. Mateusz kupił bilety i po kilku minutach oczekiwania wsiedliśmy do wagonu metra. Chyba wszyscy mieszkańcy Delhi zapragnęli właśnie jechać metrem... Ścisk był taki, że na którymś przystanku mężczyzna, chcący wysiąść, został bezceremonialnie wepchnięty głębiej do wagonu przez nacierający z zewnątrz tłum, a w tym samym momencie Szymon został odepchnięty na bok, z dala od Mateusza i mnie. Bałam się, że kiedy dojedziemy do stacji docelowej, nie damy rady wysiąść, ale na szczęście udało się. Po kilkunastominutowej jeździe wysiedliśmy w pobliżu "naszej" ulicy. Ufff... to faktycznie była "jazda bez trzymanki"...

Poszliśmy jeszcze na kolację do innej hotelowej restauracji, która była o tyle bardziej elegancka, o ile droższa. Kolacja była bardzo smaczna, ale jej koszt odbił nam się czkawką.

Wróciliśmy do pokoju i trochę niedomyci z powodu braku ciepłej wody - ja wzięłam szybki, zimny prysznic - dość wcześnie położyliśmy się spać.

Sprawdził się świetnie sposób, o którym przeczytałam na jakimś forum. Otóż, żeby nie targać ze sobą "jaśka", wzięłam tylko poszewkę i po włożeniu do niej zwiniętej bluzy miałam malutką podusię pod ucho.

17.01.2016 (niedziela)

Wstaliśmy dość wcześnie. Mateusz zdecydował się na prysznic, również zimny. Zęby umyliśmy kupioną poprzedniego dnia wodą z butelki. Tyle nasłuchaliśmy się o zwracaniu uwagi na wodę, że woleliśmy nie ryzykować, choć już pod koniec traktowaliśmy akurat aspekt mycia zębów trochę "lżej", przynajmniej Szymon i ja, bo i tak nie ustrzegliśmy się kłopotów.

W restauracji na dachu zjedliśmy śniadanie, tym razem "francuskie", które od "amerykańskiego" różniło się pieczywem (croissanty zamiast tostów) i brakiem omletu, ale było równie smaczne.

O wyznaczonej godzinie czekał na nas samochód z biura podróży. Trochę baliśmy się, czy przyjedzie, ale niepotrzebnie, choć kierowca miał nam dostarczyć bilety kolejowe, których nie miał, więc i tak zdenerwowaliśmy się nieco, obawiając się, że straciliśmy sporo gotówki. Zdecydowaliśmy, że po zakończeniu zwiedzania podjedziemy do biura.

Najpierw pojechaliśmy do Lal Qil'ah (także Lal Qila) czyli Red Fort (Czerwonego Fortu). Kierowca zatrzymał się na pobliskim parkingu, a my poszliśmy pieszo wzdłuż murów twierdzy do jej głównej bramy.

Mateusz poszedł kupić bilety wstępu i tu po raz pierwszy dowiedzieliśmy się, że turyści - obcokrajowcy to "inny sort" ludzi. Ceny wstępu do zabytków są w Indiach ustalone odgórnie, przez rząd, a same bilety chyba też drukowane "centralnie", bo generalnie większość z nich wyglądała tak samo, niezależnie od miasta i miejsca. Cena biletu do Red Fort dla Indusów wynosiła 10 rupii, zaś dla turystów - 250 rupii. Tak miało być już wszędzie, a nawet czasami gorzej...

Niemniej Red Fort zrobił na nas wielkie wrażenie.

Pod fortem pierwszy raz wynajęliśmy rikszę rowerową. Wiem, że taką pracę mają ci ludzie, ale to było nieludzkie doświadczenie. W pewnym momencie Szymon chciał nawet wysiąść i pomóc rikszarzowi. Poza tym pojazd był tak niestabilny, chybotliwy i zupełnie nie osłonięty, że bałam się bardzo podczas poniekąd krótkiej jazdy.

Pojechaliśmy do Jama Masjid (Wielki Meczet). Wstęp do meczetu był jeszcze droższy - 300 rupii, choć nie wiem, ile i czy w ogóle płacą miejscowi. Zastanawialiśmy się, ale w końcu po to pojechaliśmy do Indii, żeby coś zobaczyć, ponadto najbardziej nęciła nas perspektywa wejścia na wysoką wieżę, żeby zobaczyć Delhi z góry. Zdecydowaliśmy się więc na wejście, przy czym musieliśmy zdjąć buty (wzięliśmy je ze sobą pod pachę, co by nie zginęły dziwnym trafem), ale oczywiście nikt nas nie uprzedził, że przy wejściu na wieżę będzie siedział drugi pan, kasujący kolejną kwotę 100 rupii od osoby, że nie wspomnę o tym, iż buty trzeba było tutaj zostawić i zapłacić znowu po 20 rupii od osoby. Pan od "wejściówki" nie miał drobnych, żeby wydać z dużego nominału, więc zapłaciliśmy w dolarach (5$), oczywiście przepłacając. Za to zrobiliśmy go "w konia", bo pilnowaliśmy sobie butów sami - najpierw weszłam ja z Szymonem, Mateusz po nas.

Wejście na "platforemkę" widokową nie był łatwy, bo schody są bardzo wysokie i strome, a na dodatek kręcone, bez żadnej poręczy. Na górze jest bardzo mało miejsca, żeby stanąć, a nie byliśmy tam sami. Na środku zionęła czeluść wspomnianych schodów, niczym nie zabezpieczona. Nogi drżały mi ze strachu. Już po zejściu zastanawiałam się, jak zarządcy świątyni radzą sobie z ewentualnymi roszczeniami w razie wypadku, którego oczywiście nikomu nie życzę.

Z góry widok był niesamowity - Delhi: miasto bez końca...

Schodząc ze schodów świątyni widzieliśmy mnóstwo żebrzących ludzi (nas też nie omijali, wręcz przeciwnie) oraz leżących na tychże schodach chorych ludzi, również trędowatych. Smutny i straszny to widok...

U bram świątyni rozciąga się największy bazar w Delhi - Chandni Chowk. Nie zapuściliśmy się tam, bo nie byliśmy tego dnia nastawieni na zakupy, poza tym widok "morza" stoisk i handlarzy nieco mnie przeraził, wziąwszy pod uwagę, że każdy Indus chciałby zapewne nam coś sprzedać. Tylko z samego brzegu na stoisku Szymon kupił słodki przysmak - coś w rodzaju wielkiego lizaka, składającego się z orzeszków w karmelu.

Wróciliśmy na parking znowu rikszą rowerową, bo po prostu innego pojazdu nie mogliśmy złapać, ale to był ostatni raz, kiedy taką jechaliśmy, pomimo, że to najtańszy środek lokomocji.

"Nasza" taksówka zabrała nas do Kompleksu Grobowcowego Humajuna, gdzie m.in. znajduje się pierwszy grobowiec ogrodowy na subkontynencie indyjskim, właśnie Humajuna.

Kolejnym punktem zwiedzania była Lotus Temple (Świątynia Lotosu). Dojechaliśmy do niej po godzinnej jeździe w ogromnych korkach i ujrzeliśmy "kilometrową" kolejkę do wejścia, zrezygnowaliśmy więc z wchodzenia na teren świątyni.

Lotus Temple

Pojechaliśmy więc zwiedzać ostatnie już miejsce tego dnia - Qutb Minar.

Już wcześniej w Grobowcu Humajuna płaciliśmy dolarami, bo skończyły nam się rupie, więc w Qutb Minar też musieliśmy. Niestety - wcześniej przelicznik był zadowalający (12$ czyli 62,5 rupii za 1$), tutaj już niekoniecznie (15$ czyli 50 rupii za 1$), jednak zapłaciliśmy bez szemrania, bo rzecz warto obejrzeć.

W każdym ze zwiedzanych miejsc przechodziliśmy dość szczegółową kontrolę, były bramki elektroniczne, dla kobiet osobne, rentgeny do prześwietlania toreb, a jeśli pojawiało się badanie ręcznym urządzeniem elektronicznym (zapewne pod kątem przenoszenia broni) - kobiety wchodziły do "kabinki" osłoniętej przed męskim wzrokiem.

Podczas całodziennej jazdy mieliśmy również okazję poobserwować miasto. Nie był dla nas zaskoczeniem widok wielu bezdomnych ludzi, choć miejsca ich koczowania były czasami przerażające, np. wysepka pośrodku bardzo ruchliwego skrzyżowania czy wielkiego ronda. Zarówno w Delhi, jak i w kolejnych miastach widzieliśmy, jak wieczorem nieraz całe rodziny rozkładają się na ulicach pod murami na nocleg, również z maleńkimi dziećmi. Każde zatrzymanie się "na światłach" sprowadzało pomiędzy samochody różnych ludzi w różnym wieku, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, chłopców i dziewczynki, próbujących sprzedać najprzeróżniejsze towary kierowcom i pasażerom aut lub po prostu żebrzących. Na którymś takim postoju starszy mężczyzna zaczął wycierać samochód szmatką, zupełnie nie zważając na nasze zaprzeczenia (kierowca nie reagował w ogóle). Nie mieliśmy sumienia tak tego zostawić, więc dałam mu 1$ - to niewiele, ale przynajmniej jeden posiłek dla tego człowieka. Najbardziej zaszokował mnie obraz kilkuletnich dzieci, uprawiających gimnastykę "akrobatyczną" pomiędzy samochodami w nadziei na jałmużnę.

Po wyczerpującym zwiedzaniu wróciliśmy taksówką do biura podróży. Pan, który nas obsługiwał poprzedniego dnia, był chyba niezbyt szczęśliwy, że nas widzi. Tym razem Mateusz rozmawiał z samym szefem biura. Otrzymaliśmy potwierdzenie rezerwacji przejazdów koleją i pieszo udaliśmy się do hotelu.

Po drodze zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek na Stadionie Karnail Singh, wielofunkcyjnym obiekcie sportowym, gdzie odbywają się głównie lokalne, ale czasami również międzynarodowe mecze krykieta, narodowego sportu Indusów.

Idąc próbowaliśmy różnych potraw z ulicznych stoisk, bo po całym dniu byliśmy głodni. Najbardziej smakowały nam faszerowane mięsem pierożki z dość ostrym sosem (były prawie jak polskie) oraz tradycyjne hinduskie somosy - przekąski w postaci trójkątnego pierożka, smażonego na głębokim oleju, z ostrym nadzieniem warzywnym lub z mięsa kurczaka czy sera paneer. Somosy były pyszne, podane z pikantnym sosem, a na deser dostaliśmy słodki sos owocowy, chyba truskawkowy. Następnego dnia chcieliśmy zjeść w tym samym miejscu, bo i smacznie i tanio, ale niestety - knajpka była właśnie likwidowana. Szkoda, bo to były najlepsze somosy, jakie jedliśmy w Indiach.

Jedliśmy też słodkie jalebi. Chłopakom nie bardzo smakowały, Mateusz nazwał je "obślizgłe wężyki", natomiast ja byłam zachwycona.

Wróciliśmy na chwilę do hotelu i wtedy nastąpiła chwila grozy... Od samego początku nasłuchałam się, jaki błąd popełniam, targając ze sobą moją torbę (lubię mieć wszystko na swoim stałym miejscu), w związku z tym wyjęłam z niej rano dość duży portfel, w którym znajdowały się rzeczy niewykorzystywane w Indiach (polskie pieniądze, polskie dokumenty, karty bankowe itp.) Nie było to faktycznie zbyt rozsądne, ale przecież nie zawsze człowiek postępuje racjonalnie, szczególnie pod presją. Zostawiłam portfel w plecaku, a kiedy wróciliśmy do hotelu okazało się, że go nie ma. Ja oczywiście wpadłam w histeryczny płacz, Mateusz się wkurzył na moją "głupotę" (po cichu przyznawałam Mu rację) i ogólnie zrobiło się nerwowo, jedynie Szymon spokojnie kazał mi przejrzeć powtórnie cały plecak. No i rzeczywiście znalazłam portfel, który odruchowo włożyłam do najgłębszej kieszeni plecaka, widocznie podświadomie chcąc go najlepiej ukryć. Komentarzy Chłopaków nie przytoczę, natomiast od tej pory nosiłam torbę, a w niej wszystko, co uznałam za stosowne, a skądinąd Mateuszowi w ogóle ta torba nie przeszkadzała, kiedy taszczyłam w niej gruby przewodnik...

Później udaliśmy się na poszukiwanie baru, żeby napić się indyjskiego piwa. Wbrew pozorom nie było to wcale takie proste. Wprawdzie przy naszym hotelu funkcjonował bar, ale kiedy tam weszliśmy, nie bardzo spodobał nam się klimat - zbyt "zachodni", z głośną muzyką i włączonym telewizorem. Mieliśmy ochotę "zwiedzić" bar typowo hinduski. Mateusz popytał na ulicy i trafiliśmy do takiego, gdzie również wystrój był "pubowy", ale za drzwiami, na osobnej sali, odbywały się jakieś występy, nie wiem, czy artystów, czy karaoke dla gości, w każdym bądź razie muzyka była zdecydowanie indyjska. Wracając weszliśmy jednak do "naszego" baru, wypiliśmy kolejne piwo - i tu i tam piliśmy Kingfisher, które jest chyba najpopularniejsze w Indiach, a przynajmniej w miejscach, w których byliśmy.

Spacerując po Main Bazaar natknęliśmy się na właściciela sklepu z przyprawami, który mówił po polsku, ponieważ spędził w Polsce sporo czasu, m.in. brał udział w programie telewizyjnym Makłowicz w podróży. Pan był bardzo miły, oferował pomoc w organizacji naszej wycieczki i przyznać trzeba, że nie był nachalny. Nawet żałowaliśmy, że wszystko mamy już zarezerwowane. Kupiliśmy u niego torebkę migdałów, bo aż niezręcznie było niczego nie wziąć.

Uliczne potrawy podawane są zazwyczaj na jednorazowych tackach, natomiast słodycze czy orzeszki w torebkach z... gazety (u pana akurat torebka była inna). Klejenie tych torebek to chyba cały biznes, bo widzieliśmy je w każdym kolejnym mieście.

Tego dnia postanowiłam pisać "pamiętniczek", żeby utrwalić w pamięci wydarzenia "wycieczki życia". Nie przewidziałam tego i nie zabrałam żadnego notesu, więc wchodząc do hotelu na nocleg Szymon poprosił pana właściciela, który akurat stał za kontuarem recepcji, o trzy - cztery kartki czystego papieru z drukarki. Pan skrupulatnie odliczył trzy kartki i mieliśmy poczucie, że czekał na zapłatę...

W pokoju zaserwowałam sobie kolejny zimny prysznic, Chłopacy stwierdzili, że wykąpią się rano i poszliśmy spać, tym razem nieco później - już przestawiliśmy się na miejscowy czas: 4,5 godziny "do przodu" w stosunku do czasu w Polsce.

W miarę możliwości codziennie robiłam "przepierkę" bielizny i skarpetek. Wyczytałam gdzieś, że dobrze mieć ze sobą sznurek, to wzięłam i bardzo się przydał, bo w każdym pokoju hotelowym, gdzie spaliśmy dłużej niż jedną noc, rozwieszaliśmy sznurek, mocując go do najprzeróżniejszych elementów wyposażenia pokoju - karnisza, kinkietu, a nawet grubej wiązki kabli - doskonale więc schły nam ręczniki i wyprane rzeczy.

Włączyliśmy telewizor, który między innymi służył - również w następnych miejscach - jako lampka nocna. Zazwyczaj całe noce "przygrywały" nam teledyski ze starych, indyjskich filmów.

18.01.2016 (poniedziałek)

Wyspaliśmy się rewelacyjnie, całkowicie minęło już zmęczenie wywołane długim lotem i zmianą czasu. Udaliśmy się na śniadanie, tym razem "izraelskie", a dodatkowo uraczyliśmy się świeżo wyciskanymi sokami z różnych owoców - ten przysmak zaskarbił naszą miłość na wieki. Przez cały pobyt w Indiach piliśmy ich, ile się dało. Przez pomyłkę podano mi milk coffie zamiast black coffie i przy okazji dowiedzieliśmy się, że zarówno kawa, jak i tradycyjna indyjska herbata zalewane są wyłącznie gorącym mlekiem.

Wynajęliśmy tuk-tuka i pojechaliśmy do Lodi Gardens, gdzie - o dziwo - wstęp jest bezpłatny nawet dla obcokrajowców.

Podczas zwiedzania ogrodów po raz pierwszy doświadczyliśmy kolejnego "tricku", jaki fundują "białym" turystom Indusi. W pewnym momencie dyskretnie podszedł do nas pan, który spokojnie i miło zaczął opowiadać o historii budowli. Oczywiście ja musiałam prosić o tłumaczenie, co wcale go nie denerwowało, dalej zachowywał spokój i nie spieszył się. Właśnie spokojem i powolnością nas zmylił... Kiedy w duchu cieszyłam się, że jednak są w Indiach przyjaźni i bezinteresowni ludzie, pan skończył swój wywód i najzwyczajniej w świecie wyciągnął rękę po zapłatę. Daliśmy mu banknot o niewielkim nominale, więc był wyraźnie niezadowolony, choć Mateusz próbował mu wytłumaczyć, że nie jesteśmy bogaczami z Zachodu. Czuliśmy ogromne rozczarowanie. Ta chwila zapadła nam w pamięć i następnym razem w podobnej sytuacji zareagowaliśmy zgoła inaczej...

Park, w nieco europejskim stylu, dał się poznać jako bardzo przyjemne miejsce na odpoczynek, natomiast przez miejscowych jest chyba traktowany jako miejsce randek i spotkań zakochanych, bo dosłownie w każdym, a szczególnie w ustronnych miejscach ogrodu natykaliśmy się na pary tulące się do siebie. My spędziliśmy w nim sporo czasu, spacerując i po prostu odpoczywając na łonie natury, podziwialiśmy ciekawą i bujną roślinność.

Po wyjściu z parku, w czasie, gdy Mateusz dogadywał się z kierowcą tuk-tuka, kupiliśmy z Szymonem na ulicznym straganie, za jakieś "marne grosze", świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Smakował znakomicie.

Tuk-tukiem pojechaliśmy pooglądać budynki w New Delhi. Najpierw oczywiście chcieliśmy przespacerować się pod India Gate (Bramą Indii), lecz niestety nie mogliśmy podejść bliżej, ponieważ z powodu zbliżającego się Święta Republiki (26 stycznia) teren wokół Bramy był zamknięty, również słynna Rajpath (Droga Królewska). Zrobiliśmy więc kilka fotek i pojechaliśmy na plac przed Samvidhan Sadan (Old Parliament House, stary budynek Parlamentu). Niestety, dopiero pisząc tą relację zorientowałam się, że budynek, który wzięliśmy za Rashtrapati Bhavan (Pałac Prezydencki) był w istocie budynkiem biblioteki (Parliament Library Building). Tak to jest, kiedy trudno porozumieć się z rikszarzem, który tylko udaje, że mówi po angielsku...

Dalej pojechaliśmy do świątyni Laxminarayan Birla Mandir. Tutaj zwolniliśmy kierowcę tuk-tuka, który woził nas już od India Gate. Umówiliśmy się na cenę 130 rupii, a ponieważ pan nie miał drobnych, by wydać ze 150 rupii - to też jeden ze sposobów, by zyskać więcej pieniędzy od turystów - Mateusz poprosił go o poczęstowanie brata indyjskim papierosem, który pan wcześniej palił. Szymon spalił tego papierosa wieczorem w restauracji na dachu hotelu. Był zawinięty w liść tytoniu, a nie w bibułkę, "słaby" i aromatyczny. Oczywiście też posmakowałam...

Najpierw trafiliśmy do maleńkiej świątyni Buddy, umiejscowionej tuż obok, gdzie Szymon wdał się w rozmowę z sympatycznym mnichem ze Sri Lanki. Mnich zapytał, czy będziemy w Varanasi, a usłyszawszy, że przenosimy się tam następnego dnia, polecił zwiedzenie wielkiej świątyni Buddy w Sarnath.

Przed wejściem zarówno do tej maleńkiej, jak i do większej Laxminarayan Birla Mandir musieliśmy oczywiście zdjąć buty, dodatkowo w tej drugiej trzeba było zostawić w szafce depozytowej telefony i aparat fotograficzny. Na ścianie powyżej wisiał komunikat, którego Mateusz nie doczytał, że przechowywanie rzeczy jest bezpłatne, więc kiedy przy wyjściu strażnik zawołał o 50 rupii - dał pieniądze bez słowa. Dopiero, kiedy wyszliśmy na ulicę, Szymon powiedział, że przeczytał komunikat, ale nie zdążył zareagować. Muszę przyznać, że bezczelność strażnika - bo inaczej tego nazwać nie można - była koncertowa.

Laxminarayan Birla Mandir

Do hotelu wróciliśmy pieszo i nawet udało nam się nie zabłądzić...

Na obiad Szymon zamówił danie bezmięsne z serem, a my z Mateuszem jedliśmy potrawy z mięsem z kozy - Mateusz po prostu ryż z mięsem w sosie, ja pulao, czyli ryż z warzywami i mięsem. Trudno powiedzieć, jak smakuje to mięso, bo raczej niewiele go było, więcej kości. Jeszcze jeden aspekt nas zastanowił, mianowicie zamawialiśmy dania teoretycznie nieostre, a dostawaliśmy takie, które nam trochę "wypalały" gardła. Ciekawe zatem, jak smakują te, które przez Indusów uważane są za ostre? Nie odważyliśmy się spróbować...

Po obiedzie poszliśmy na spacer pobliskimi uliczkami, nastawiając się na zakupy.

Sklepy w Indiach są bardzo zróżnicowane pod względem wyglądu. Ponieważ powierzchnia jest "cenna", często są wąskie, bez okien, ciągną się bardziej lub mniej w głąb budynku, obstawione półkami, z ladą przy samym wejściu lub ewentualnie wzdłuż sklepu, zamykane żaluzjowymi drzwiami (zupełnie jak garaże w Polsce, stąd moje określenie "garażowe"), choć istnieją również duże, oszklone, osobne pawilony. Obok takich handel odbywa się na wielu kramach stałych lub przenośnych (na wózkach). Niekiedy sklepik jest tak maleńki, że sprzedawca siedzi na ladzie z przodu (po "turecku"). Jedne są czyste, inne "wołają" o podniesienie poziomu higieny. Niektóre są jednopoziomowe, niektóre mają piętro, gdzie istnieje coś w rodzaju magazynu z większą ilością towaru. Bywa, że wejście do sklepu jest prawie niewidoczne - tak było np. ze sklepem muzycznym w Delhi, znajdującym się na piętrze, do którego schodki wciśnięte były pomiędzy wejściami do dwóch innych sklepików. W "lepszych" sklepach cała lub większość podłogi pokryta jest czymś w rodzaju materaca obleczonego białym płótnem, gdzie trzeba zdjąć buty, usiąść, a sprzedawca prezentuje towary.

Kupiłam szale i bransoletki - te ostatnie bardziej dla zabawy, niż do noszenia. Po drodze Szymon kupił owoc guawy, ale nie bardzo Mu smakował. Podjadaliśmy też słodycze - barfiladdu. Wniosek nasunął nam się jeden: indyjskie desery są słodkie lub bardzo słodkie. No i pyszne.

Przez cały czas byliśmy zaczepiani przez Indusów - "biali" turyści są atrakcją dla miejscowych - oczywiście głównie w celach "handlowych", ale też zdarzyło się, że tylko na krótką rozmowę, np. przez miłego, młodego chłopaka z Kalkuty. Wyszło na jaw, że niektórzy znają polskie słowa, choć prawdopodobnie jest to wyuczony "chwyt marketingowy". Spotkaliśmy się z tym więcej razy, nawet pewien chłopiec w Jaipurze zapisał sobie polskie wyrazy "na zaś".

Podczas spaceru przeżyliśmy kolejny "trick". Starszy mężczyzna, po krótkim, typowym wstępie (skąd jesteście, od kiedy w Indiach itp., również znał polskie dzień dobry) poprosił o tłumaczenie z języka polskiego na angielski, przynajmniej tak Chłopacy to zrozumieli w pierwszej chwili. Weszliśmy do małego biura, gdzie siedziało kilka osób. Mateusz zapytał po polsku, czy to im ma pomóc, ale pan zaprzeczył i szybko wyjął gruby notatnik. Ja wyszłam na ulicę i już po chwili zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie jakaś próba pozyskania klienta. Kiedy po kilku minutach Chłopacy wyszli roześmiani, wszystko stało się jasne. Okazało się, że mieli przeczytać i teoretycznie przetłumaczyć list od Polaków - byłych klientów biura podróży, bo tym właśnie był przybytek, do którego zostaliśmy zaproszeni. Oczywiście list był pełen superlatyw. Szymonowi już na początku coś podpadło i zapytał, czy przypadkiem pan nie reklamuje swojej firmy, a Mateusz zauważył, że list jest datowany na styczeń 2014r. Pan oczywiście zaprzeczał gorliwie, jakby nigdy do głowy mu nie przyszło stosowanie takich przyziemnych sposobów. Uśmialiśmy się, ale jednocześnie powaliła nas pomysłowość Indusów.

Już po zmroku wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do restauracji na dachu. Na kolację smakowaliśmy różne przekąski - serowe kulki, plastry cebulki w cieście - oraz świeże soki i shaki z owocami, wszystko było naprawdę świetne.

Do restauracji zeskakiwały ciągle z dachu dwa czarne koty i kręciły się między stolikami, a nawet między nogami gości. Wcześniej widzieliśmy, jak obsługa lokalu pogoniła je dość brutalnie, kijami, nawet było nam ich żal. Tym razem potraktowano je delikatniej, a jeden z panów wyjaśnił, że kotki są bardzo cwane - nie boją się ludzi, podchodzą do gości w nadziei na posiłek, ale kiedy tylko pojawi się ktoś z obsługi, zmykają na dach.

Na koniec dnia chcieliśmy skorzystać z internetu. Teoretycznie w hotelu była kawiarenka internetowa, jednak tego dnia sieć nie działała, więc poszliśmy do innego hotelu, bardziej luksusowego, gdzie było pełno kamer, za to pan w recepcji ledwo mówił po angielsku, a skorzystanie z komputera zostało okupione skanowaniem dokumentów.

W ogóle korzystanie ze stacjonarnego komputera było przez cały pobyt w Indiach nieco utrudnione, bo przede wszystkim prawie wszędzie funkcjonuje sieć WiFi (czasami dodatkowo płatna, zależy od hotelu). Wzbudzaliśmy ogromne zdziwienie, o ile nie szok, pytając o możliwość skorzystania z komputera, ponieważ Indusom chyba wydaje się niewyobrażalne, że "biały" turysta może nie mieć smartfona. Nas z kolei zaskoczyło to, że większość tubylców takowe posiada, nawet tacy, którzy wyglądali na wręcz bezdomnych. Przy okazji - kolejną rzeczą, która nas zdziwiła, były anteny satelitarne, często cały "las" anten na budynkach, a nawet na czymś, co trudno nazwać budynkami. Widać było wyraźnie, że w Indiach smartfon i telewizja satelitarna jest synonimem wyższego statusu społecznego, żeby nie powiedzieć - pierwszą potrzebą życiową.

Podczas jednego z posiłków obserwowaliśmy grupkę młodych Japończyków, którzy siedzieli przy stoliku nie zamieniając ze sobą słowa przez co najmniej pół godziny, wszyscy "klikali" na smartfonach. To akurat uważam za smutny wyznacznik obecnych czasów...

W recepcji naszego hotelu spotkaliśmy Polkę - Anitę, która była w Indiach nie pierwszy raz, więc wymieniliśmy wrażenia.

Mateusz porozmawiał z właścicielem hotelu w sprawie późniejszego opuszczenia pokoju w następnym dniu, ponieważ pomylił godzinę wylotu podczas meldowania się. Rzecz wydawała się nie być problemem, ale po kilku minutach do pokoju zapukał chłopak z kartką, dotyczącą rezerwacji taksówki na lotnisko. Mateusz zszedł na dół wyjaśnić, że sami sobie poradzimy z transportem, a wtedy właściciel wyraźnie się obraził, w związku z tym postanowiliśmy, że opuścimy hotel o wyznaczonej wcześniej godzinie.

W pokoju Szymon szybko zasnął, a ja rozmawiałam z Mateuszem o dalszym ciągu wycieczki - ciągle jeszcze trochę "przeżywaliśmy" kwestię "naciągnięcia" w biurze podróży. Mądrzejsi już po trzech dniach wysnuliśmy dwa nieciekawe wnioski. Po pierwsze - rezerwacja przejazdów pociągiem była wydrukowana na zwykłej kartce papieru, więc czy przypadkiem nie okaże się, że przy odbiorze biletów trzeba będzie za nie dopiero zapłacić? Ponadto, analizując godziny odjazdów pociągów, zorientowaliśmy się, że w pewnych miejscach zrobi nam się bardzo "ciasno czasowo". Postanowiliśmy następnego dnia, przed wylotem, raz jeszcze odwiedzić biuro, dopytać o bilety kolejowe oraz przełożyć godzinę wyjazdu autem z Khajuraho.

19.01.2016 (wtorek)

Rano wykąpaliśmy się (pomijając inne zależności - we wszystkich hotelach rano zawsze była gorąca woda), o godzinie 10-tej zdaliśmy pokój i poszliśmy do restauracji na ostatnie śniadanie w Delhi. Po posiłku zeszliśmy na dół i w tym momencie Mateusz stwierdził, że koniecznie musi skorzystać z toalety, więc pan pozwolił mu wejść do jakiegokolwiek pokoju na parterze (nasz pokój był na drugim piętrze). Biegnąc do łazienki nie zabrał chusteczek higienicznych, a tam zauważył, że nie ma papieru toaletowego. Napisał do Szymona sms-a, Szymon nie mógł tejże łazienki znaleźć, zadzwonił do mnie i w końcu podaliśmy Mu potrzebne akcesoria. Scena jakby żywcem wyjęta z filmu Głupi i głupszy... Wtedy było śmiesznie, ale kilka dni później już zdecydowanie nie...

Poszliśmy do biura załatwić to, co ustaliliśmy poprzedniego dnia wieczorem. Po drodze w kantorze Mateusz wymienił pieniądze i tam powiedziano Mu, że jeden z banknotów 50$ jest "stary" i nie da się go wymienić. Przy okazji tej transakcji, jak się zorientowaliśmy po kilku dniach, został nam wciśnięty rozdarty banknot 500 rupii - nie zdołaliśmy go wydać, mam na pamiątkę. W biurze dowiedzieliśmy się, że bilety kolejowe są opłacone, a na nasze życzenie samochód w Khajuraho podjedzie o godzinie 8-mej.

Później szukaliśmy kawiarenki internetowej. Oczywiście znowu trafiliśmy na "łapacza", który zaciągnął nas do swojego biura, aż w końcu doszliśmy do maleńkiego biura podróży, w którym siedział sympatyczny, młody mężczyzna, który po usłyszeniu, że nie interesują nas jego usługi, dał spokój i nie "molestował" nas. Po trzech dniach przebywania wśród namolnych Indusów był to szok! W czasie korzystania z internetu Chłopacy wdali się z mężczyzną w rozmowę na temat jego motocykla, stojącego przed biurem. Szymon zostawił mu swoją wizytówkę, co zaowocowało wymianą sms-ów i "polubieniem" przez pana strony Szymona na FB. W pewnym momencie do biura weszły dwie starsze panie, jak się okazało - Polki. Chłopacy pomogli im porozumieć się z panem - potrzebowały informacji na temat środków transportu na terenie Delhi.

Po wyjściu z biura wynajęliśmy tuk-tuka i podjechaliśmy w pobliże lotniska - około 1km, bliżej wjazd tuk-tuków jest zakazany - na przystanek, skąd bezpłatnie kursuje autobus na lotnisko. Tam, po kilkunastominutowym błądzeniu, odebraliśmy w końcu bilety i zdecydowaliśmy, że bagaże bierzemy ze sobą na pokład samolotu jako podręczne - tak robiliśmy na wszystkich lotach "wewnętrznych". Kontrola lotniskowa była o wiele bardziej szczegółowa niż w Warszawie. Zabrano mi trzy zapalniczki (nawet nie wiedziałam, że tyle ich mam w torbie) i malutkie nożyczki do paznokci, co bardzo mnie zdenerwowało. Podczas badania na bramce, przez którą trzeba było przejść bez butów, czujnik zareagował nawet na zamek błyskawiczny przy spodniach.

Po tym wszystkim poszliśmy na ostatnie w Delhi kawę i herbatę. Hala lotniska jest ogromna, oczekującym czas umilał zespół muzyczny, który niestety grał jakieś swingowo - jazzowe kawałki, szkoda, że nie tradycyjne indyjskie... Ja odwiedziłam też smoking room, który był zdecydowanie bardziej przyjemny, niż w Doha.

Około 16.15 weszliśmy na pokład samolotu. Lot trwał nieco ponad godzinę. Siedziałam przy oknie, ale podczas startu widziałam niewiele pomimo jasnego jeszcze dnia z powodu mgły. Za to w trakcie lotu świetnie widać było chmury, nad którymi lecieliśmy. Ponieważ lot był tak krótki, posiłek otrzymaliśmy niewielki, ale smaczny - nadziewana bułka, ciastko, woda, kawa.