5.08.2023
Po obowiązkowej porannej kawie poszliśmy na parking po samochód. Mateusz miał lekkie obawy, czy mimo znalezionej informacji nie trzeba będzie uiścić sowitej opłaty, ale nie - wyjechaliśmy bez problemu i ruszyliśmy w trasę.
Larochette
Po dotarciu do Larochette (lb. Fiels) zaparkowaliśmy auto w miejscu będącym czymś w rodzaju ryneczku, przy sklepie, który jednocześnie oferował śniadania. Posililiśmy się i podjechaliśmy do celu wyprawy.
Zamek Larochette jest wprawdzie ruiną, ale jest ona odrestaurowana i zabezpieczona tak, aby można było zwiedzać to miejsce. Spędziliśmy w ruinach około godziny. Tam po raz pierwszy spotkaliśmy się z informacjami "obrazkowymi". Wprawdzie pomysł wykorzystywania systemu audio w zabytkowych budowlach jest świetny, ale prawda jest taka, że za granicą zazwyczaj tego rodzaju przewodnik nie jest dla mnie, bo jednak język polski nie jest powszechny na świecie. Obrazy w Larochette (i nie tylko tam) nawet mnie pozwoliły bez trudu zorientować się, jakim celom służyło kiedyś dane pomieszczenie czy miejsce.
Jeszcze podczas śniadania wyniknęła dyskusja na temat formatu zdjęć. Mateusz zauważył, że moje są panoramiczne i przestawił format na swoim telefonie. Jednak rzecz nie dała Mu spokoju i po jakimś czasie wykonał "telefon do Przyjaciela", zorientowanego w temacie. Ten podpowiedział, że jednak format 4:3 jest optymalny, tak więc ja zmieniłam ustawienia w swoim smartfonie, a Mateusz powrócił do poprzednich.
Beaufort
Skierowaliśmy się do Beaufort (lb. Beefort). Przejazd zajął nam mniej niż 20 minut. Zamek Beaufort okazał się lepiej zachowany i jeszcze ciekawszy, o czym zresztą świadczył tłumek odwiedzających. Również tam mogliśmy sami sobie opowiadać o jego wykorzystaniu na podstawie informacji "obrazkowych".
Po mniej więcej godzinnym zwiedzaniu usiedliśmy przy stoliku na kawę i herbatę, a przy okazji uraczyłyśmy się z Patrycją słynną lokalną nalewką. Patysia zamówiła dwa kieliszeczki w dwóch smakach - malinowym i porzeczkowym (podzieliłyśmy się wzajemnie). Trunek był wyśmienity. Już w drodze do kolejnego zamku przyznała, że można było kupić nalewki w butelkach "na wynos". Nie mogłam Jej darować, że nic nie powiedziała wcześniej, bo na pewno kupiłabym.
Vianden
Ostatnim punktem wycieczki tego dnia było Vianden (lb. Veianen), gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej. Miasteczko jest jednym z najpopularniejszych ośrodków turystycznych Luksemburga, słynącym z malowniczego położenia oraz zabytków i atrakcji.
Zamek Vianden to jeden z największych zamków warownych na zachód od Renu. Imponująca siedziba hrabiów była nie tylko średniowieczną fortecą, w której komfort został poświęcony wymogom obronnym, ale także prawdziwym pałacem, uznawanym obecnie za jeden z 21 najpiękniejszych zamków na świecie (CNN). Droga do niego prowadzi przez urocze uliczki Vianden, zabudowane niezwykle klimatycznymi domkami.
Tym razem nie było już tak spokojnie, był spory tłum turystów. Na terenie zamku miało miejsce coś w rodzaju średniowiecznego jarmarku, odbywał się też koncert, no i to była sobota. Spędziliśmy tam około dwóch godzin oglądając, słuchając, a nawet strzelając z kuszy - oczywiście tylko Mateusz. Strzelał kilka razy, niekoniecznie od razu z sukcesem, ale ostatnia strzała trafiła "w dziesiątkę". Patysia i ja namiętnie dokumentowałyśmy Jego rycerski debiut :)
W pomieszczeniach zamkowych obejrzeliśmy m.in. meble, urządzenia i przedmioty codziennego użytku oraz stroje z dawnych czasów, makiety zamku z różnych okresów historycznych, wystawę zdjęć i plakatów, tablice z drzewami genealogicznymi władców Vianden na przestrzeni wieków, galerię wizerunków tychże władców oraz ich herbów. W jednej z sal pod dach jakimś sposobem dostał się ptaszek, który głośno "protestował", zapewne przeciwko zakłocaniu mu spokoju :)
Oczywiście, jak to w zamku, znaleźliśmy oberżę z jadłem i napitkiem, a nawet muzykantami. Nie usiedliśmy, bo sporo gawiedzi tam było i hałas okrutny :)
Na koniec w jednym z kramów Patrycja zakupiła lokalne wino.
Idąc do centrum miasteczka, którym wydaje się być okolica mostu na rzece Our, szukaliśmy miejsca na posiłek. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w restauracji "Auberge de l'Our". Jedzenie było pyszne, ale niestety popadał deszcz, zrobiło się chłodno i trochę nas przewiało.
Po powrocie do Luksemburga mieliśmy spędzić wieczór "na mieście", ale Patysia źle się czuła, więc zostaliśmy w mieszkanku. Mateusz poszedł do pobliskiego sklepu po różnego rodzaju frykasy. Podjadając oglądaliśmy jakiś film.